Przyda się dziś opinia kotoznawców, kotopsychologów i kotolubów. Wróżki i wieszcze też mogą się wypowiadać, bo ja niczego nie rozumiem. Niby trochę znam się na kotach, rozumiem je, czytam w nich jak w otwartej księdze, a tu goopia jestem jak przysłowiowy but. Nie kapuję, co to się stało!
Chodzi o Anielę i jej ostatni "wybryk". Kotka, od kiedy jest u nas, wydaje się coraz szczęśliwsza. Robi piękne postępy w oswajaniu, bez strachu biorę ją już na ręce, głaszczę i całuję (choć nie pozwala na to w każdej sytuacji, a wtedy, gdy jest wyluzowana, czyli np. przy misce). Jest wesoła, gruchająca, frygająca i żwawa.
Anielę, jak wiecie, zabraliśmy na weekend na wieś wraz z Rufim i Hokusem. Obrazki z jej pobytu można zobaczyć TU i są one fantastyczne.
No to teraz główna opowieść, momentami mrożąca krew w (kotolubnych) żyłach. Opowieść o kotku-niecnotku, czyli (do niedawna) Anieli.
W sobotę kotek chodził po raz pierwszy po dworze, w sobotę kotek się świetnie spisywał. Kotek się bawił z drugim kotkiem i z psem, kotek miał świetny humor, szalał, łaził po drzewach, przeskakiwał przez płotki, do domu wracał na jedzonko, do domu wracał pospać oraz do domu wrócił na noc. Chodził za drugim kotkiem jak cień i pilnował się domu. Wszystko wyglądało super. Sielanka, brak zamartwień, sielsko, wiejsko, anielsko.
Dwa kotki na drzewie. |
Przy tej okazji poepatuję Was trochę kwietniowymi klimatami "mojej" wsi. Wszystkie zdjęcia zrobione są tuż przy domu, ale o różnych porach dnia.
Dziękuję za uwagę, kontynuuję opowieść. :)
W niedzielę kotek też wyszedł na dwór, też szalał, też wrócił na drugie śniadanko, po czym... zniknął. Kiedy wrócił Hokus, a ta mała łajza wciąż nie wracała, zaczęliśmy poszukiwania. Było ok. 12. w południe. Zataczaliśmy coraz większe kręgi, przeszukując okolice wokół domu, a łajzy nie było... Zaczęłam wpadać w rozpacz. Wszystko się we mnie zapadło. Całe piękno i radość, jaką do niedawna czułam, odleciało jak ręką odjął. Kota nie było. Mijały godziny. Łaziłam z Rufim po krzaczorach i szukałam. Jakiś trop doprowadził psa do szkieletu jelonka, z którego została tylko czaszka z różkami i kręgosłup. Potem do szkieletu jakiegoś innego zwierza, nie wiem jakiego. Moja rozpacz potęgowała się coraz bardziej.
Jak nic, słodką Anielicę porwał lis! Zeżarł ją z całą pewnością tak, że nic nie zostało. I po co ją brałam ze schroniska? Na pewną zgubę? Ale zrobiłam jej przysługę! Chodziłam po polach i lasach, przedzierałam się przez zaschnięte łany nawłoci, MCO zaglądał w każdy kąt, byliśmy obejrzeć wokół dom sąsiada (nie było go) oraz poszliśmy kawał drogi do następnej najbliższej, a jednak dalekiej, nam sąsiadki pokazać zdjęcie zaginionej i prosić o otwarte oczy.
W tym czasie, gdy lałam łzy smutku, Jola pocieszała mnie mejlowo, że Anielica na pewno się znajdzie. Zaczynałam tracić nadzieję. Była już niedziela wieczorem, zbliżał się moment powrotu do domu. W domu czekały Amisia i Kajtek i trzeba było do nich jechać. Ustaliliśmy, że ja wrócę, a na wsi zostanie MCO i będzie szukał Anieli jeszcze po zmroku, z latarką.
Byłam już w domu, we Wrocku, była jakaś 23., roztrząsałyśmy z Jolą tę tragedię i płakałyśmy obie, gdy zadzwonił telefon. To MCO! Szedł właśnie z Rufim na ostatni obchód, poświecił w boczną drogę obok naszego płotu i zobaczył parę świecących w świetle latarki oczu lecących w jego stronę! Zwierzątko skręciło tuż przed nim do naszego ogrodu i wtedy zobaczył, że to kot, i to biały! Aniela?? Potem znów zdybał to białe w głębi ogrodu, ale czmychnęło w ciemność. Nie mogłyśmy z Jolą w to uwierzyć. Dlaczego nie wraca? Co jej się stało?? O co tu chodzi??
MCO zostawił na tarasie kocie jedzonko i poszedł spać, by nazajutrz od rana znowu jej szukać, ale ślad po niej powtórnie zaginął... Po jedzonku też.
Wtedy ustaliliśmy, że po pracy przyjadę tam z klatką-łapką i nastawimy na noc pułapkę. Coś się zapewne złapie. Może nawet ona... Już wtedy mocno mi ulżyło. Przecież ona żyje i wygląda, że ma się dobrze. Niesamowite! Tyle warte jest jej przywiązanie do Hokusa, do Rufiego? Nic nie rozumiem.
Przez cały poniedziałek kota nie było nigdzie widać. Przyjechałam z klatką-łapką, ale już nie szukałam. To bez sensu. Wieczorem paliliśmy ognisko, rozmawialiśmy, nagle patrzymy, a tu na środku ogrodu Hokus bawi się, jak gdyby nigdy nic, z białym kotem! Z Anielą (do niedawna Anielą)! Ożeż! Pomalutku, żeby jej nie spłoszyć, MCO poszedł do domu, przyniósł jedzonko i trzymając je blisko ziemi, zwabił ją do domu! Udało się!! Jadła i jadła, i najeść się nie mogła. Uciekinierka wstrętna!
Tu się zmaterializowała po ok. 31 godzinach od zniknięcia. |
Uff, wchodzi do domu! |
Tyle łez, tyle ściśnięć serca, tyle strachu nam zafundowała! Wygląda na to, że cały czas siedziała gdzieś zaszyta w ogrodzie. Zresztą nie wiem. Nie rozumiem, ale cieszę się, że tak to się skończyło. Tam jest naprawdę daleko do sąsiadów, my wyjeżdżamy, jak ona by sobie poradziła! Jak ja bym sobie poradziła z takim brzemieniem...
Drugi raz spotyka mnie taka historia. Pierwsza była z kotką Córcią, będącą u mnie na tymczasie, która uciekła mi z domu we Wrocku i podczas gdy ja ją już opłakałam, ona zadekowała się u sąsiadki i ma tam do dziś swój stały dom. Jest piękna i wypasiona. Cwaniara!
Sami widzicie, że imię Aniela nie pasuje do tej maupy! Teraz tylko nie mogę się zdecydować: Kunegunda czy Brunhilda?