Edit: kotka prawdopodobnie umarła na pp., a nie jak myślałam z powodu środka on-spot.
Nie wiem, czy to infantylne, czy nie. Nieważne. Bez przypinania łatki, po prostu mam potrzebę pożegnania tu Gretki i napisania, co się z nią działo. Z pokorą trzeba przyjąć, że wszystko potoczyło się tak, jak widocznie musiało. To teoria, bo moje serce nie chce przyjąć do wiadomości tej śmierci.
Nie wiem, czy to infantylne, czy nie. Nieważne. Bez przypinania łatki, po prostu mam potrzebę pożegnania tu Gretki i napisania, co się z nią działo. Z pokorą trzeba przyjąć, że wszystko potoczyło się tak, jak widocznie musiało. To teoria, bo moje serce nie chce przyjąć do wiadomości tej śmierci.
Po latach "sukcesów" los upomniał się o swoje, bowiem nigdy nie może być tylko dobrze, nigdy nie może być nawet bardziej dobrze niż źle. Równowaga nie istnieje. Tak jest ten świat zbudowany, że złe doświadczenia przeplatają się z dobrymi i jesteśmy szczęśliwcami, jeśli te dobre na chwilę przyćmiewają złe... Na tym polega życie i my - dorośli, wiemy o tym. Nie na fali ciągłych sukcesów, a na błędach, które się mszczą. Szkoda tylko, że ktoś inny płaci za te błędy... życiem.
Bo to mój błąd sprawił, że malutka Gretka nie żyje. Błąd durny i niezamierzony, a jednak uważam, że to on okazał się dla niej śmiertelny. Powierzono mi zdrowego kota: ufną, śliczną, zdrową koteczkę. Nie umiałam o nią zadbać tak jak trzeba. Podałam jej na kark preparat przeciw kleszczom i pchłom. No właśnie... Na kark, a nie na potylicę. Kotka zlizała go sobie i tak się zaczęło. Miała objawy neurologiczne polegające na zaburzeniu chodu i na okropnym pobudzeniu. Oczywiście wet. Dwa razy. W tym czasie była u mnie Jola - moja przyjaciółka znad morza i ona opiekowała się malutką z wielką miłością dzień i noc. W ubiegłym roku Jola wyciągnęła z łap śmierci Ptysię. Byłam pewna, że i w tym się uda, tym bardziej że nikt nawet nie myślał o możliwości śmierci.
Z każdym dniem było nawet coraz lepiej, aż po pięciu nastąpił kryzys. Kotka zaczęła wymiotować żółcią i... robakami. Wet oczywiście. Badania krwi - dobre wyniki. Została odrobaczona (i w tym widzę kolejną przyczynę jej śmierci). Było coraz gorzej. Wieczorem wet. Gorzej...
Na nic zdały się rozpaczliwe modlitwy płynące wprost z mojego serca.
Kiedy nad ranem zobaczyłam, że odchodzi, to było jak zły sen...
Nie czułam ulgi człowieka, który wie, że ukochane zwierzę przestaje cierpieć.
Kiedy się czuje, że zbliża się śmierć, współczucie nie daje pocieszenia.
Nie zdążyłam dojechać do nocnej kliniki. Cudowna, łagodna, magiczna Greta odeszła w czasie jazdy - w samochodzie.
Minęło już kilka dni, a ja wciąż nad nią płaczę, wciąż o niej myślę i wtedy w moim sercu zapalają się jasne iskry żałoby i palą żywym ogniem.
Miałam plan: cokolwiek będę robić, chciałam robić to odważnie i nie zapędzać się w rozpacz. Ten plan mi się posypał. To "tylko kot", ale dotknął mojej duszy i teraz boli. Jestem bardzo zmęczona, zestresowana i bez radości. Boję się odbierać telefony ze strachu, że dowiem się czegoś złego, boję się czytać wiadomości...
Tym razem dopilnuję, żeby moja przerwa dla "ratowania swojego serca" trwała dłużej.
To już pięć lat. Być może przeczytam jutro ten tekst i uznam, że niepotrzebnie się mazgaję. Oby! Może będzie mi za niego wstyd... Może.
Nie współczujcie mi, proszę. Całe współczucie tego świata nie pomoże mojemu żołądkowi, który skręca się z przerażenia, że mogłoby się coś takiego powtórzyć.
Dziękuję, że mnie wysłuchaliście.