Kiedy zaraz po powrocie z Irlandii pisałam, że czasem nie mogłam już znieść takiej ilości piękna, jakie ona nam oferowała, nie przesadzałam. Sam dzień trzeci dostarczył nam takich atrakcji, że wystarczyłoby na cały pobyt, a przecież wcześniej też były wielkie, i po też...
Dziś plaża wprost z baśni, moja ulubiona. Chciałabym, aby moje zdjęcia i opis autorstwa MójCiOnego pozwoliły Wam zakosztować jej klimatu i zachwycającego piękna.
Jest to ciąg dalszy dnia trzeciego, podczas którego widzieliśmy już plażę Inch.
Po niedługim czasie jechaliśmy w kierunku zachodnim do przystanku numer dwa - zamku Minard.
Ponieważ główna droga odchodzi w tym miejscu od wybrzeża, a zamek znajduje się przy brzegu morza, mieliśmy znowu okazję pomeandrować kilka kilometrów wąskimi dróżkami, na których nie uświadczysz lewej czy prawej strony jezdni. Jest tylko buddyjska droga środka. Zamek Minard z jakiegoś powodu nie przywoływał nas żadnymi drogowskazami, więc wkrótce pogubiliśmy się w plątaninie coraz węższych wstążeczek dróg. Na szczęście (każdy podróżnik ma w końcu jakieś szczęście, chyba że akurat ginie gdzieś z głodu, zimna albo innych konwulsji) natknęliśmy się na zmotoryzowanego listonosza (trudno wyobrazić sobie lepszego przewodnika na takim zadupiu, prawda?), który po krótkotrwałomyślowym zmarszczeniu czoła wyrzucił z siebie litanię skrzyżowań i skrętów, zawierającą mnóstwo liczebników oraz określenia stron świata. Ponieważ ostatnio ćwiczę pamięć, studiując język japoński, ze zdziwieniem stwierdziłem, że jestem w stanie powtórzyć to skomplikowane itinerarium.
Mało tego, za kilkanaście minut okazało się, że listonosz i moja pamięć się nie mylili. Dzięki Ci, irlandzka poczto! Dzięki Ci, Poczto Jako Taka! Oby każdy podróżnik miał listonosza, co nad nim czuwa!
Zamek, a właściwie spękane resztki jednej baszty, stał na wzniesieniu stromo spadającym do morza. Jedyne miejsce do parkowania (dróżka jak wstążeczka) znalazłem w postaci poszerzenia drogi poniżej zamku, nieopodal małej plaży. Nasz listonosz chyba czuwał nad nami, bo gdyby nie ten przymus parkowania na dole, mogliśmy w ogóle tej cudo-plaży nie zauważyć. Ale ponieważ po wyjściu z toyotki zostaliśmy przyciągnięci przez jej urok, zaczęliśmy od wejścia na jej kameralne piaski.
Zapewne gdyby nie trwający odpływ, piasku by nie było, bo warstwicowy układ: piasek - głazy z obfitością zielonobrązowych glonów - głazy z obfitością zielonych, mchopodobnych glonów - głazy łyse i suche wskazywał wyraźnie, do jakiego poziomu sięga morze w stanie średnim i w fazie przypływu.
Plażyczka miała kształt arabskiego półksiężyca i z obu końców ograniczona była skałami piętrzącymi się na kilkadziesiąt metrów w geologicznym, podręcznikowym wręcz przekroju. Całość wyglądała tak, jakby Bozia zabawiający się swoim demiurgicznym dłutem przeciął wielką skałę na pół, rozsunął obie części na jakieś sto metrów od siebie i wzdłuż zewnętrznego boku powstałego w ten sposób półksiężyca posypał sporymi głazami, żeby to zielone i brunatne mogło sobie rosnąć i mówić nam, na jakich poziomach oscyluje wabione przez Księżyc morze. Jakby mu było mało, z jednej strony plażyczki dodał ujście lokalnego strumienia - wprost do morza! Po tym całym dziele lokalnego stworzenia pan hrabia Minard wrzucił synergicznie swój zamek na jedną z rozdzielonych przez Bozię skał. Trzeba przyznać, że ten mały team wiedział, co robi. Efekt jest bajkowy!
Chodziliśmy po piasku i głazach, cmokając i ochając, a z egzystencjalizmu nie pozostał nawet ślad! A ile tam było morskiego życia na tych głazach! Flora i fauna w miniaturze. Trawki, muszelki z kimś tam w środeczku, jakieś nasionka czy owocki, brzemiennie napęczniałe. Wszystko na chwilę zastygłe w oczekiwaniu na powrót ożywczej, słonej wody.
Po wykonaniu stosiedemdziesiątpięciotysięcznegodwieściesiedemnastego zdjęcia plażowej natury wspięliśmy się w kierunku zamku. Niestety zatrzymał nas napis "Privat Property". Mogliśmy popatrzeć jedynie z daleka na pooraną śladami wojennego bestialstwa twarz baszty. W 1650 roku Anglicy, pod wodzą Cromwella, dotarli aż tu, na zachodnie kresy walczącej o swoją wolność Irlandii, kończąc jedno z wielu powstań w sposób, który cechował wszystkie europejskie imperialne sposoby negocjacji: zdobyć - zniszczyć - spytać, czy resztki, które przeżyły, zrozumiały, kto tu rządzi. Zamku nie zniszczono do fundamentów. Celowo pozostawiono martwy kikut jako pomnik dominacji Anglii nad Irlandią. Miał on, jak i setki innych ruin, przypominać poddanym o ich pozycji, aż do 1921 roku, kiedy podpisano traktat powołujący do życia państwo irlandzkie. Walka o niepodległość Irlandii trwała... 800 lat! I kto tu jest prawdziwym "mesjaszem narodów"?
Dziś plaża wprost z baśni, moja ulubiona. Chciałabym, aby moje zdjęcia i opis autorstwa MójCiOnego pozwoliły Wam zakosztować jej klimatu i zachwycającego piękna.
Jest to ciąg dalszy dnia trzeciego, podczas którego widzieliśmy już plażę Inch.
Po niedługim czasie jechaliśmy w kierunku zachodnim do przystanku numer dwa - zamku Minard.
Ponieważ główna droga odchodzi w tym miejscu od wybrzeża, a zamek znajduje się przy brzegu morza, mieliśmy znowu okazję pomeandrować kilka kilometrów wąskimi dróżkami, na których nie uświadczysz lewej czy prawej strony jezdni. Jest tylko buddyjska droga środka. Zamek Minard z jakiegoś powodu nie przywoływał nas żadnymi drogowskazami, więc wkrótce pogubiliśmy się w plątaninie coraz węższych wstążeczek dróg. Na szczęście (każdy podróżnik ma w końcu jakieś szczęście, chyba że akurat ginie gdzieś z głodu, zimna albo innych konwulsji) natknęliśmy się na zmotoryzowanego listonosza (trudno wyobrazić sobie lepszego przewodnika na takim zadupiu, prawda?), który po krótkotrwałomyślowym zmarszczeniu czoła wyrzucił z siebie litanię skrzyżowań i skrętów, zawierającą mnóstwo liczebników oraz określenia stron świata. Ponieważ ostatnio ćwiczę pamięć, studiując język japoński, ze zdziwieniem stwierdziłem, że jestem w stanie powtórzyć to skomplikowane itinerarium.
Mało tego, za kilkanaście minut okazało się, że listonosz i moja pamięć się nie mylili. Dzięki Ci, irlandzka poczto! Dzięki Ci, Poczto Jako Taka! Oby każdy podróżnik miał listonosza, co nad nim czuwa!
Zamek, a właściwie spękane resztki jednej baszty, stał na wzniesieniu stromo spadającym do morza. Jedyne miejsce do parkowania (dróżka jak wstążeczka) znalazłem w postaci poszerzenia drogi poniżej zamku, nieopodal małej plaży. Nasz listonosz chyba czuwał nad nami, bo gdyby nie ten przymus parkowania na dole, mogliśmy w ogóle tej cudo-plaży nie zauważyć. Ale ponieważ po wyjściu z toyotki zostaliśmy przyciągnięci przez jej urok, zaczęliśmy od wejścia na jej kameralne piaski.
Plażyczka miała kształt arabskiego półksiężyca i z obu końców ograniczona była skałami piętrzącymi się na kilkadziesiąt metrów w geologicznym, podręcznikowym wręcz przekroju. Całość wyglądała tak, jakby Bozia zabawiający się swoim demiurgicznym dłutem przeciął wielką skałę na pół, rozsunął obie części na jakieś sto metrów od siebie i wzdłuż zewnętrznego boku powstałego w ten sposób półksiężyca posypał sporymi głazami, żeby to zielone i brunatne mogło sobie rosnąć i mówić nam, na jakich poziomach oscyluje wabione przez Księżyc morze. Jakby mu było mało, z jednej strony plażyczki dodał ujście lokalnego strumienia - wprost do morza! Po tym całym dziele lokalnego stworzenia pan hrabia Minard wrzucił synergicznie swój zamek na jedną z rozdzielonych przez Bozię skał. Trzeba przyznać, że ten mały team wiedział, co robi. Efekt jest bajkowy!
Chodziliśmy po piasku i głazach, cmokając i ochając, a z egzystencjalizmu nie pozostał nawet ślad! A ile tam było morskiego życia na tych głazach! Flora i fauna w miniaturze. Trawki, muszelki z kimś tam w środeczku, jakieś nasionka czy owocki, brzemiennie napęczniałe. Wszystko na chwilę zastygłe w oczekiwaniu na powrót ożywczej, słonej wody.
Zaczęło lać. |
Trochę zdołowani tym, że Irlandczycy przebijają Polaków, bo przecież lepiej być pierwszym nawet od końca, niż ginąć gdzieś w peletonie, pojechaliśmy wstążeczkami do głównej drogi. Następny cel to miasteczko o nazwie Dingle, takiej jak nazwa półwyspu. Znaleźliśmy je tylko dzięki GPS-owi, ponieważ było kompletnie niewidoczne w strugach ulewy, która złośliwie przekonywała nas, że złej aurze na dobre stanął zegarek. Nawet w sztormiakach ciężko byłoby przedrzeć się przez lejące się z nieba ściany wody, dlatego zamiast zwiedzać miasteczko, zdecydowaliśmy się na wizytę w lokalnym oceanarium.
Cdn.
Zielona strzałka pokazuje to miejsce na mapie.
Wyświetl większą mapę
Piękne zdjęcia i znów ciekawa narracja :)! Fajnie, że się dzielicie tymi przeżyciami :).
OdpowiedzUsuńFantastyczne miejsca! Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńcudnie!
OdpowiedzUsuńale tak swojom drogom, to kiedy będzie post z 25 czerwca????
:PPP
Jak dobrze pójdzie, to relacja z 25 czerwca będzie równie fascynująca! Zobaczysz, zobaczysz!
Usuń:)
aha myślałem, że będę pierwszy, cóż szkoda :( uprzedzam lojalnie że jestem w połowie czytania, a ale muszę zapytać o jedną małą kwestię, GosiAnko prawda że podniosłaś i schomikowałaś kamyk choć jeden malutki ze zdjęcia nr 7? Podniosłaś, czy nie podniosłaś, no?
OdpowiedzUsuńWracam do lektury :)
Rafal vel lipton_ER
Rafale, te kamienie są wielkie i ciężkie! Do samolotu by mnie nie wpuścili :))
UsuńZobacz jak małe są masze buty na zdjęciu nr 13.
:)
już skończywszy mogę dodać, że wielka szkoda nie ujrzeć tego zamku naocznie z bliska, to musiało być piękne zamczysko, ach te wojny....
OdpowiedzUsuńRafal vel lipton_ER
Witam Aniu. Myślę, że mogę się tak do Ciebie zwracać. Od jakiegoś czasu obserwuję różne blogi, mam swoje ulubione, ale nigdy nie zostawiałam komentarza. Aż do teraz:) Trafiłam na Twój blog i zamarłam, a dlaczego otóż jestem miłośniczką zwierząt tak jak Ty. Posiadam liczny zwierzyniec, a więc goldena-suczkę Sonię moje słoneczko, kotkę Maine Coona bez rodowodu w kolorze srebrnym (patrz Amisia), która ma na imię Cheri, potocznie Szarusia oraz rodowodowego Maine Coona kolor czarny klasycznie pręgowany - to Duduś (patrz Karyon). I co Ty na to:))) W naszym domu jest jeszcze piesek przybłęda Tosia i zwierzyniec moich rodziców, którzy mieszkają z nami. Ale te trzy zwierzęta pojawiły się w naszym domu z powodu zachwytu nad pięknem maine coonów oraz oddaniem goldenków.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Iwona
Witaj Iwono! Co powiem? Może to, że cieszę się, że tu trafiłaś :)
UsuńZapraszam Cię do Spisu u Amisi: http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/p/spis-powszechny-zwierzakow.html
będziemy wszyscy mogli Twoje zwierzaki zobaczyć i powitać je wśród nas. :)
Takiej bliźniaczej zwierzolubnej rodzinki jeszcze tam nie ma. Dwa MC i golden... Hm... Fantastycznie!
(chyba mi jeszcze jednego psiaka brakuje, he he)
Ale mi się piasku do butów nasypało ;)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńSuper post, z karego wynika, że nie musi być słonecznej pogody na udaną wycieczkę. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie. :)
Ależ sie czytało...mimo, iż mam blisko do kazdego z tych miejsc, Twoja fotorelacja - zdjecia autorstwa Gosi, jak sądze- pozwoliła mi spojrzeć na nie z innej perspektywy. Pięknie! Usciski:)
OdpowiedzUsuńBasiu, napisałam komentarz o sterylizacji królików na Twoim blogu, ale gdzieś zniknął. Ponieważ mam od wczoraj kłopoty z siecią, więc wysłałam maila do Gosi z prośbą, żeby przekazała Ci te informacje. Podejrzewam, że mogłaś usunąć mój komentarz, bo ja komentuję anonimowo, a zauważyłam u Ciebie na blogu jakiś spam.
UsuńNinka.
To się nazywają kamyczki na plaży;)
OdpowiedzUsuńWspaniale, świeżo..
[...]wabione przez Księżyc morze.
OdpowiedzUsuńPięknie!
I ta zieleń tak cudnie soczysta!
:)
Czy mogę cię dziś zmartwić Anko? Jak już pisałam, cieszę się niezmiernie że ci się podobało, jestem zachwycona twoimi i twój-ci-onego zapiskami z podróży, ale nie do końca podzielam twój zachwyt Irlandią. Może dlatego że tak podobna do Szkocji. Prawdą jest że jak się ma coś na codzień, staje się to po prostu częścią krajobrazu, zwykłą codziennością. Takie skały, plaże, roślinki, kamienie, to część mojego życia teraz. Bardzo to kocham i nieustannie podziwiam wszystko co jest mi dane zobaczyć, choćby to było z tysiąc razy, ale na zasadzie gospodarza pokazującego gościom z dumą swoje obejście. Nie zrozum mnie źle, Irlandia mi się podoba, ale Szkocja jednak piękniejsza. Mam nadzieję że kiedyś będziesz miała okazję zobaczyć.
OdpowiedzUsuńIwono, jakoś Twoje zdanie mnie nie martwi, a wręcz cieszy, bo to znaczy, że mam jeszcze w życiu do oglądnięcia niejedno piękne miejsce, no i że czas wybrać się do Szkocji. :)
UsuńCześć Aniu
OdpowiedzUsuńCzytam Twoje o Twoich przygodach w Irlandii codziennie , oglądam bardzo profesjonalne zdjęcia , moje są, do bani :) przy okazji wielkie dzięki za zamieszczenie banerka , pomału cała sprawa nabiera rumieńców , myślałam że rzuciłam się z motyką na księżyc i będzie trudno się z takim apelem , na blogach się przebić , ale jest wiele osób w takich akcjach niezawodnych , bez których ani rusz a Ty Aniu jesteś właśnie taką osobą , więc i z Twojej pomocy jestem bardzo rada .
Serdeczności ślę
Ilona .
Zrobiłam to z przyjemnością, Ilono. :)Życzę ci powodzenia w tej akcji. Obraz jest piękny.
UsuńNa blogowiczów zawsze można liczyć, przekonałam się o tym nie raz.
:)
Aniu teraz to sama wiem , jeszcze raz DZIĘKI :)
UsuńNie lubię deszczu, ale w Waszych opowieściach i on nabiera uroku :-)
OdpowiedzUsuńps Oby takich listonoszy, każdy podróżnik spotykał na swojej drodze :-)
To, czego brakuje mi w Polsce albo tutaj, to ta pustka, brak samochodow i ludzi, czysta natura i nie przeszkadzalaby mi chyba nawet ta humorzasta pogoda. Gdzie znajdziesz plaze, na ktorej nie ma zywego ducha? Gdzie takie drogi, ktorych jestes jedynym uzytkownikiem?
OdpowiedzUsuńTam jest tak pieknie...
Dobrze, że na świecie są piękne rzeczy.
OdpowiedzUsuńTo bardzo pomaga :)
Aniu, jesteś niezastąpiona! :*
Usuńprzepięknie...człowiek odpoczywa oglądając takie zdjęcia..
OdpowiedzUsuńNie nadazam juz z ogarnieciem blogosfery;) Wiec czytam "hurtem". Piekne te Wasze opowiesci okraszone slicznymi zdjeciami. Irlandia jest cudna, tylko ten deszcz...
OdpowiedzUsuńAle pewnie mozna sie do tego tez przyzwyczaic;) Ja z moim niskim cisnieniem przespalabym tam zycie;)))
Mogłabyś pić dużo kawki, co i ja czyniłam :)
UsuńByłam, czytałam i podziwiałam już wcześniej, ale komentarza nie napisałam. To wina kosów i nie kosów z poprzedniego postu :))). To co zobaczyłasś i nam pokazałaś można tylko podziwiać. Jest cudownie . Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńAle wstyd z tymi kosami nie kosami :(
UsuńJa też tam chcę! :)
OdpowiedzUsuńAle że nie zanosi się na to, cieszę się ogromnie, że mogłam być wirtualnie. I dziękuję :)
Pięknie, pięknie, ale wilgotno - na zdjęciach może być, w realu - tak sobie;) Chwilowo akurat wilgoci mam po uszy;)
OdpowiedzUsuńZaczarowałaś tą Irlandią!!!
OdpowiedzUsuńAle odludzie, żadnych człowieków nie widać, no nie, jeden jest ufff;-)))
Pozdrawiam:)
W Irlandii uwielbiam ta niekończącą się zieleń
OdpowiedzUsuń...Aniu, rozpływam się, jakie widoki. I ten opis, brak słów...
OdpowiedzUsuńWszyscy chwalą Aneczkowe zdjęcia i TwójCiOnego opisy, to ja pochwalę dzielnego Pana Listonosza...:o)Bez Niego to byście chyba musieli o azyl polityczny poprosić w Irlandii...;o)
OdpowiedzUsuńNie wiem, ile razy dziś przewijałam fotki... Ładnie tam. :) I ładnie współgra słowo z obrazem. Trzeba przyznać, że Wasz team też wie, co robi ;)
OdpowiedzUsuńCzy tam zawsze jest pochmurno ? Taką angielska pogodę pokazujesz na zdjęciach.
OdpowiedzUsuńEkscytujące są te głazy oblepione roślinami niczym meduzami.
plaża ciekawa. Dzięki, że podzieliliście się wrażeniami.
800 lat walki o niepodległość to pikuś...
Korzystam z krótkiej chwili, kiedy nie zanika mi sieć, więc króciutko: przepięknie!
OdpowiedzUsuńNinka.
Z irlandzkiego folkloru najbardziej cenię limeryki, guinessa i jamiesona...
OdpowiedzUsuńAle Ci, Anko, zazdroszczę tej podrózy.
uściski
Ach! Co za widoki ...
OdpowiedzUsuńImponujące skały ,piękne widoki :-D
OdpowiedzUsuńAle ja tam wolę nasze plenery ;))
Ale wiesz ,to tylko dlatego że nie lubię wyjeżdżać dłużej jak na dzień dwa ...
Cieszę się że miałaś tyle frajdy :-))