Dziś w nocy, 25 grudnia 2012, w pierwszy dzień świąt, około godziny 23, umarł mój Tato.
Miał 76 lat i 8 miesięcy. Na początku roku zdiagnozowano u niego raka płuc. Tato przeszedł (bardzo ciężko) operację, potem kilka chemii i na końcu sześć tygodni naświetleń. Niedawno doszedł do siebie. Przytył. Nabrał sił. Czuł się bardzo dobrze, tylko że zaczęło być mu czasem słabo, szybko się męczył i łapały go bóle w klatce piersiowej. Okazało się, że naświetlania zniszczyły mu naczynia krwionośne przy sercu i w ogóle serce. To częsty skutek uboczny. Przed świętami wylądował w szpitalu na koronarografii. Badanie ujawniło fatalny stan żył. Położono go na OIOM, nie mógł nawet wstawać do toalety. Operację wyznaczono na 28 grudnia 2012. W Wigilię, po kolejnych konsultacjach, został przeniesiony na normalny oddział kardiologiczny. Cieszyliśmy się. Miał dobry humor, był pogodny, czuł się dobrze. Wieczorem lekko bolała go głowa. Potem zmarł. Nagle.
Dlaczego to piszę? Bo w to nie wierzę. Może to co wiem, ale napisane, takie z liter, przecinków i kropek, sprawi, że stanie się to bardziej realne, że będę mogła uwierzyć. Jak uwierzyć, że nagle nie mam Taty?
Nie. Napisanie nie pomogło.