niedziela, 17 marca 2019

Bellissimo Belmondo/Belluś/Belli

Trudno w to uwierzyć, a jednak trzeba: tak piękny, rasowy kot (syberyjski - neva masquarade) jak Belmondo (przechrzczony potem przez moją wnusię na Bellusia) został najprawdopodobniej po prostu porzucony! Jak inaczej tłumaczyć fakt, że nikt go nie szukał? Czy można sobie wyobrazić, że kochający kot stałby się tak bardzo zaniedbany, a czuły opiekun nic by z tym nie zrobił? Historia, jaką opowiedział mi Belluś, jest smutna: ktoś go wykorzystywał jako reproduktora, zarobił na nim,  dopuścił, by wypadł z dużej wysokości, nie wyleczył, nie pomógł i kiedy kot zaczął sprawiać problemy, wyrzucił za drzwi.

Nie wiem, czy będzie ciekawe czytanie o tym, ile pracy i zabiegów wymagało doprowadzenie go do sprawności i formy, ale cóż - taka jest rzeczywistość.



Belluś został zauważony przez sąsiadów w jednej z wrocławskich dzielnic. Kot kręcił się po ogrodach w poszukiwaniu jedzenia; ludzi się bał, ale gołym okiem widać było, że jest z nim nie halo. Sąsiedzi skrzyknęli się więc, klatkę-łapkę ode mnie pożyczyli i kota upolowali. :)
Szybko okazało się kilka rzeczy. Po pierwsze, że to niekastrowany kocur, który lubi sobie w domu siknąć. Po drugie, że nie toleruje innych kotów i bez ostrzeżenia od razu je atakuje. Po trzecie, że zamiast sierści ma jedną wielką dredową skorupę, oko zaropiałe i zaklejone. Po czwarte zaś, że jest po prostu przemiły!
O pomoc w ogarnięciu go poprosiła mnie przyjaciółka ZMD Marysia - to u niej kot spędził pierwszy tydzień  - i tak oto 27.01.19 r. Za Moimi Drzwiami znalazło się to cudo. To był obraz nędzy i rozpaczy, mimo że na zdjęciach słabo to widać. Gruba sierść maskowała chudość kota i ogólne zaniedbanie. Z obu stron szyi paprzące się rany - stare ropnie, podrapana głowa w strupach, sierść makabrycznie zmechacona, oko zapadnięte i zaropiałe, zęby jakieś takie dziwne...




 Od razu pognaliśmy do weta i do fryzjera!


Dredy, pod którymi kot miał odparzoną skórę; musiał bardzo cierpieć. 



Moja pani wet od razu skierowała nas na dalsze konsultacje w sprawie oka i zębów - i słusznie, bo jak się potem okazało, obie te sprawy wymagały specjalistów. Zaczęliśmy wędrówkę po wetach i konsultacjach, którą skrócę tu do kilkunastu punktów. Tego cudownego kota czekało:

- pierwsze badania kompleksowe krwi (w tym testy FiV, FelV - ujemne)
- kastracja 
- drugie, doprecyzowujące badania krwi (wyniki OK)
- fryzjer, gdzie trzeba było wygolić go do skóry
- pierwsza konsultacja okulistyczna (należy nieczynne oko usunąć)
- druga konsultacja okulistyczna (należy wykonać plastykę powiek)
- konsultacja behawiorystyczna*
- trzecia konsultacja okulistyczna (poczekać z decyzją miesiąc)
- konsultacja stomatologiczna.

Tu zatrzymam się na chwilę, bo warto podkreślić, że urazy jakich nabawił się Belli, były już zadawnione i bardzo poważne. Lewe oczko nie działało wcale, zapadło się, rzęsy drażniły rogówkę, a to powodowało okropny ból. Ropa się lała... Dlaczego oko się zepsuło? Pewnie z powodu walk, jakie musiał staczać jako kocur niewykastrowany i wychodzący - dostał pazurem po oku, nikt tego nie leczył... Niestety również prawe oko nie pracowało do końca sprawnie, ale to z powodu wady wrodzonej brodawki nerwu wzrokowego - ten fakt miał dla mnie duże znaczenie przy podejmowaniu decyzji, jak z nim postąpić. 
No a zęby... Tragedia! Zęby okazały się w większości połamane, miazga na wierzchu, żuchwa pęknięta - to dopiero musiało go boleć! Typowe obrażenia dla kota, który wypadł z okna, z balkonu, z dużej wysokości (błagam - siatkujcie!!).
Wracam do mojej listy:

- pierwsza operacja stomatologiczna, podczas której zrobiono RTG czaszki i usunięto osiem połamanych zębów, w tym wszystkie kły...
- wizyta domowa wetki: podawanie kroplówki, żeby kotka przepłukać po zabiegu (dalsze robiłam sama).

Belli po operacji...
I znowu muszę zrobić bardzo ważną dygresję, ponieważ to istotne dla historii Belmonda. Kiedy kotek zjawił się u mnie, był z nim olbrzymi kłopot. Kot załatwiał się poza kuwetą, co brzmi może nie tak groźnie, ale gdy napiszę wprost, że zasikał mi cały koci pokój tak, że nie nadążałam z czyszczeniem, praniem, wywabianiem, wyrzucaniem i odsmradzaniem - będzie łatwiej sobie wyobrazić, jak to wyglądało.
Poza tym kot był strasznie niespokojny; gdy zostawał sam, chodził po kocim pokoju jak lew po klatce, wył, płakał i nic go nie mogło ukoić. Ach, byłam nim załamana po stokroć! Debatowałyśmy z Marysią i Ewą, co tu zrobić z takim osobnikiem. Wezwałam nawet behawiorystkę*, która jednak wysoko oceniła warunki, w jakich kot przebywa: liczba kuwet, miejsc do schowania, miejsc wypoczynku - zasobów dostępnych dla kota. Piszę o tym, bo to niesamowite, że po operacji usunięcia połamanych, bolących zębów... wszystko się zmieniło! Kot przestał sikać poza kuwetą!! To było jak cud! Dla mnie to był jednoznaczny dowód na ból, jaki musiał mu towarzyszyć. Ból to stres, więc radził sobie jak umiał.

Belli szybko dochodził do siebie po operacji, czuł się wyraźnie lepiej. Uspokoił się, wyciszył i pokazał, jak cudownym, miłym i oddanym jest kotem. Ech, o tym jeszcze napiszę. Skończmy listę. :)


Belli kocha słoneczko i wyglądanie przez okno. 


Przez czas dochodzenia do siebie po drugiej operacji (pierwsza to kastracja) kotek sprawował się cudnie.

Gadułka prosi o napełnienie miseczki. :)

Dalsze działania to:
- kompleksowe badania krwi, kału w kierunku pasożytów, moczu - przed kolejną operacją
- USG brzucha
- ostatnia konsultacja okulistyczna z ostateczną decyzją, że zrobimy mu plastykę powiek, żeby oszczędzać kąt widzenia w drugim oku (po usunięciu gałki ocznej w drugim oku kot traci 30% z kąta widzenia, a to drugie oko też nie jest do końca sprawne)
- zabieg wykonania plastyki powiek
- założenie stabilizacji żuchwy oraz oczyszczenie i założenie szwów na babrzącą się ranę po kle.


Biedak po kolejnej operacji.


Stabilizacja żuchwy ma na celu spowodować, że żuchwa się zrośnie - miejsce złączenia dwóch jej części zostało na nowo odświeżone, a żuchwa zespolona za pomocą dwóch cyrkularzy.


No i niestety po tej operacji Bellusiowi znowu zdarzało się nasikać na podkład... Dla mnie to już jasny znak, że przeszkadzają mu druty pod językiem - tam ma złączenia tych stabilizujących okręgów. Co by się nie działo, 6-8 tygodni musi z nimi spędzić.


Ostatni czas mimo kilku operacji był dla nas cudowny. Belli okazywał mi każdego dnia, jak mnie kocha. Uspokoił się, wyciszył, dostosował do rytmu dnia. Kiedy go odwiedzałam w kocim pokoju, nie odchodził ode mnie na krok. Wypracowaliśmy sobie leniwy, ale bardzo miły sposób spędzania czasu - w łóżku! :) Brałam go do niego, a Belli uwielbiał się na mnie kłaść, ja go głaskałam, pieściłam aksamitną, odrastającą sierść, mięciutką główkę, skórkę za uszkami, opowiadałam mu, jakim jest cudownym kotem i że będzie zdrowy, szczęśliwy... Jego oczy wpatrzone w moje...  Magiczne chwile.



Luty był dla mnie trudny, przewaliło się przez moje i tymczasowe zwierzaki mnóstwo konsultacji i operacji: Carino, Belmondo, Bajka, Stefcia, Mika. Miałam dość, więc ten spokojny czas z Bellusiem był mi potrzebny jak tlen.





No i nastał ten dzień... Ostatnie przytulaski. Ostatni filmik, ostatnie zdjęcia...



No i... NOWY DOM!!! 



Nie muszę Wam pisać, że strasznie bym chciała, aby ten wyjątkowy, cudowny, oddany, piękny, miły, dzielny kot oraz jego nowa rodzina byli szczęśliwi razem. Niech się stanie! Kocia bogini, liczymy na ciebie!
Wyleczenie tego kota - konsultacje, operacje, badania, suplementy (brał Vetomune, Zylkene, Calmvet), karma itp. - było możliwe dzięki Waszemu udziałowi w Bazarku Za Moimi Drzwiami. Dzięki zgromadzonym w nim funduszom mogłam to robić na najwyższym możliwym poziomie. Wydałam na to kilka tysięcy złotych... Ok. 4000. Dziękuję Wam!

Zawsze pozostanę wdzięczna za dobrą energię, kibicowanie, puffanie i że jesteście.

A Bellusiowi dziękuję za miłość, jaką mnie obdarzył, za to, że mogłam go poznać i mu pomóc. Wyjątkowy czas, wyjątkowy kot. Jestem szczęściarą!

PODPIS

A w nowym domu, w pierwszy wieczór tak: KLIK.


wtorek, 12 marca 2019

Jak koty zmieniły moje życie

Ewy Thomas nie muszę nikomu zaglądającemu Za Moje Drzwi przedstawiać - to ona stała się moją nieocenioną pomocnicą, połówką przedsięwzięcia pt. dom tymczasowy dla kotów Za Moimi Drzwiami. Jestem pewna, że po przeczytaniu tekstu poniżej, który jest jej autorstwa, Ewa stanie się nam wszystkim jeszcze bliższa. Zafundowała nam bardzo poruszający spacer przez swoje życie z jakże nam bliskim mottem, wszak my tu wszyscy jesteśmy zwierzolubami, my wszyscy kochamy te czarodziejskie zwierzęta - koty, a one dają nam tak wiele!

Zachęcam do przeczytania. Oddaję głos Ewie: 

***************
Jak koty zmieniły moje życie
             Do napisania tekstu o znaczeniu kotów w życiu ludzi zbierałam się dość długo. Od tygodni rozmyślałam nad jego konspektem. Przewertowałam historię tych magicznych zwierząt od czasów starożytnego Egiptu, ich migrację po świecie poprzez niechlubną, pełną przesądów przeszłość  - czarne koty i czarownice - aż po czasy współczesne. Tekst wydawał się niby sensowny, ale nie było w nim niczego świeżego, niczego, co wcześniej nie zostałoby już opisane. I wtedy mnie oświeciło! Po prostu zabrakło w nim elementu osobistego, na którym tak bardzo mi zależało. Koty przecież odegrały niezwykle ważną rolę w moim własnym życiu, i tym chciałabym się z Wami podzielić. Ten tekst jest właśnie o tym: jak koty zmieniły moje własne życie i uratowały mnie przed życiem bez emocji.
             Od dziecka byłam zwierzolubem i pragnęłam być opiekunem kota lub psa. Każdego roku w święta Bożego Narodzenia modliłam się gorliwie, by na progu naszego mieszkania znalazł się bezdomny zwierzak, którego rodzice pozwoliliby mi zatrzymać. Jako dziecko głęboko wierzyłam, że święta to czas magiczny i nie można takiego stworzenia, które się w naszym życiu wtedy pojawi, wyrzucić. Lata mijały, a żaden psi czy koci towarzysz się na progu nie materializował… Z czasem przestałam wierzyć, że kiedykolwiek w moim życiu towarzyszyć mi będzie czworonożny przyjaciel (nie pomyślałam, że będę kiedyś dorosła i niezależna i będę mogła decydować o posiadaniu psa czy kota). W domu, w ciągu mojego dzieciństwa, mieszkały z nami chomik, szczur, świnka morska i królik, a ja choć zajmowałam się nimi najlepiej, jak potrafiłam, wciąż czułam, że brakuje mi do pełni szczęścia nieco większych zwierzęcych przyjaciół.
             Kochałam zwierzęta i przez długi czas wierzyłam, że moje życie zawodowe będzie z nimi związane. Myślałam o karierze lekarza weterynarii, opiekuna zwierząt w ogrodzie zoologicznym lub wyjeździe do Afryki, by ratować zagrożone gatunki. Z wielu powodów, nieistotnych dla tego tekstu, żadna z tych opcji nie stała się rzeczywistością. W szkole podstawowej przez wiele lat prowadziłam gazetkę szkolną, w której poruszałam tematy związane ze zwierzętami, ich prawami i obowiązkiem ich ochrony. Pisałam o nieludzkich warunkach, w jakich przewożone są konie na rzeź, o mordowaniu nosorożców ze względu na „cenne” właściwości ich rogu, słoni, by pozyskać ich kły na pamiątki dla turystów, czy zabijaniu zwierząt na futra. Gorąco się temu sprzeciwiałam i marzyłam, by odmienić ludzką mentalność. W późniejszych latach przytłoczyły mnie różne życiowe sprawy i zapomniałam o swoich marzeniach o niesieniu pomocy braciom mniejszym.
             Od dziecka kochałam koty. Zaczepiałam każdego napotkanego osobnika licząc, że będzie miziastym mruczkiem. Często wczołgiwałam się pod samochody, by choć na chwilę poczuć mięciutkie futerko zwierzaka. Cóż, nie rozumiałam wtedy, że nie jestem mile widzianym gościem, czego skutkiem były liczne zadrapania. Nie zrażałam się tym wcale i nigdy nie wykazywałam strachu, co mogło się skończyć nieco gorzej, ale wychowywałam się w czasach, gdy rodzice nie byli aż tak przewrażliwieni na punkcie dzieci i nie widzieli we wszystkim śmiertelnych zagrożeń.
             Zazdrościłam znajomym posiadania psów i kotów. W mojej pamięci miejsce szczególne zajmuje czarny kot mojej koleżanki, którego historia zaczęła się tragicznie. Kotek został przez nią znaleziony zmaltretowany przez jakiegoś zwyrodnialca. Na szczęście został uratowany i dożył późnej starości w domu, w którym był bardzo kochany i zadbany. Od tego momentu zaczęła się moja miłość do czarnych kotów.
             Lata mijały, dorosłam i wyprowadziłam się na swoje, ale czas na kota zawsze wydawał się nieodpowiedni. Początkowo wynikało to z faktu posiadania królika miniaturki – Filipa, którego adoptowałam, gdy miał dwa lata, a przeżył u mnie osiem kolejnych. Filipa poznałam przypadkiem u znajomej koleżanki. Królik był obrazem nędzy i rozpaczy. Chudy, skołtuniony (angorka) i zaniedbany. Przesiedział dwa lata w klatce, niewypuszczany, ponieważ właścicielka po zakupie dowiedziała się o swojej rzekomej alergii na sierść. Serce rozpadło mi się na tysiąc kawałków i nie zastanawiając się ani chwili, spakowałam Filipa i zabrałam do domu. Nigdy nie zapomnę zdumienia lekarza weterynarii, gdy zobaczył tego biedaka pierwszy raz. Z powodu niedożywienia wypadały mu pazury, miał ciągłe rozwolnienia, odparzoną pupę i problemy gastryczne. Był wystraszony i nie chciał wychodzić z klatki. Serce pękało mi każdego dnia. Na szczęście przez lata spędzone u mnie Filip zmienił się nie do poznania. Z wychudzonego szkieletu stał się piękną puchatą kulką. Z wystraszonego królika  - panem na włościach. Bardzo przeżyłam jego śmierć i na długie lata moje serce zamknęło się na zwierzęcą miłość. Gdybym wtedy miała obecną wrażliwość, podjęłabym zupełnie inne decyzje i w moim sercu oraz mieszkaniu zamieszkałby kolejny potrzebujący zwierzak.
             Śmierć Filipa zbiegła się w czasie z dość przykrymi zmianami w moim życiu osobistym. Odejście człowieka, którego bardzo kochałam, trudny rozwód, ciężka depresja i anoreksja zmieniły mnie w wydmuszkę samej siebie. By nigdy więcej nie cierpieć, zbudowałam wokół siebie mur. Odcięłam się od jakichkolwiek uczuć, nic nie miało dla mnie znaczenia. Żadna katastrofa mnie nie wzruszała. Budowałam relacje oparte na racjonalnych powodach i przez długi czas czułam się bezpieczna, zamknięta w swojej skorupce. Czytałam wiadomości o cierpiących ludziach, zwierzętach i nie czułam nic. NIC! Nie angażowałam się w żadne relacje z ludźmi, ani w żadne akcje charytatywne. Lata mijały, a ja nie zauważyłam, kiedy przestałam być sobą, kiedy przestałam być człowiekiem. Stałam się robotem, który żył z dni na dzień, bez emocji, bez żalu, strachu i radości.
             Aż pewnego dnia pojawił się w moim życiu Nico, człowiek z drugiej półkuli, który był opiekunem dwóch czarnych kotów. Powoli przekopywał się pod moim murem, by dotrzeć do skrzętnie ukrywanego serca. Naruszył konstrukcję tego mojego muru, ale nie zdołał go zniszczyć. I nawet wtedy, gdy postanowiłam dać temu uczuciu szansę, stawiając wszystko na jedną kartę, wciąż kontrolowałam większą część swoich emocji, by nie cierpieć, by nie czuć za dużo. Jestem mu wdzięczna, że wiedząc to wszystko o mnie, spakował swoje życie w dwie walizki i dwa transportery z kotami i przemierzył 13 600 km, by być ze mną. Moja miłość do dwóch czarnych kotów przybyłych aż z Argentyny powoli stapiała lód, który okalał moje serce.
             I wtedy nadszedł dzień, którego nigdy nie zapomnę. Mając wolną chwilę w pracy, przeglądałam portal informacyjny, gdy mój wzrok zatrzymał się na zdjęciu kota. Przeczytałam artykuł o zmaltretowanym zwierzęciu, którym zaopiekowała się grupa ludzi. Czytałam tekst, a moje serce rozpadało się na miliony kawałków, łzy płynęły mi po policzkach i wiedziałam, że już nigdy nic nie będzie jak dawniej. Płakałam i płakałam zamknięta w pokoju konferencyjnym. Cały żal życia, wszystkie rozczarowania, cierpienia dały upust w tym jednym momencie. Chwyciłam za telefon, zadzwoniłam do Nico i płacząc, opowiedziałam mu przeczytaną historię. Błagałam, byśmy zabrali kota do nas i dali mu dom. Odnalazłam ludzi, którzy zaopiekowali się kotem oraz lekarza weterynarii, który udzielał mu pomocy. Zaoferowałam, że przejadę pół Polski, by zabrać go do nas. Zapewniono mnie, że kot jest pod dobrą opieką, ma już chętnych do adopcji i na pewno nie wróci na wolność.
             Po powrocie do domu długo jeszcze płakałam - nad tym nieszczęsnym kotem, nad sobą, nad straconymi latami, gdy moje serce nie czuło nic. Tak wiele możliwości niesienia pomocy w tym czasie utraciłam. Nie mogłam się z tym pogodzić. Od tamtego czasu regularnie wspomagałam finansowo różne organizacje działające na rzecz zwierząt. Śledziłam profile wszystkich wrocławskich fundacji i gdy tylko było ogłoszenie, że coś jest potrzebne, starałam się kupić i przesłać. Zbierałam rzeczy dla schroniska, fanty na bazarki, robiłam, co mogłam, by odkupić bezsensownie utracone lata. Z czasem stało się to moją obsesją, by zawsze być na czasie, by nieść pomoc. Jakbym chciała wymazać całe lata bezczynności. Nic jednak nie dawało mi satysfakcji i wciąż czułam, że robię za mało, za mało się staram, za mało się dzielę. Zapragnęłam być wolontariuszem w fundacji. Wiedziałam, że nie dam rady jeździć na interwencje czy zajmować się zwierzętami, ale proponowałam pomoc przy prowadzeniu stron, pisaniu ogłoszeń adopcyjnych, śledzeniu losów byłych podopiecznych. Nie znalazłam jednak chętnych do skorzystania z mojej pomocy. Gdy we Wrocławiu pojawiło się podejrzane ogłoszenie z treścią o przygarnięciu kociaków, nawet takich, które trzeba odkarmić na butelce, wszyscy pisali, że to na pewno na karmę dla węży. Przesłałam ogłoszenie do wszystkich znanych mi fundacji, schroniska, na policję, do straży miejskiej, do telewizji i gazety wrocławskiej. Nawiązałam kontakt z panią redaktor, która obiecała zająć się tym tematem, a także forsowaniem finansowania budek dla kotów bezdomnych przez budżet miasta. Ogłoszenie nie dawało mi spokoju, więc sama zaczęłam drążyć temat. Panią, która je wywiesiła, odnalazłam w schronisku. Po rozmowie okazało się, że faktycznie odkarmia małe kociaki i szuka im domów. Wielokrotnie widziałam ją z małymi kociakami w klatce kenelowej w schronisku. Ulżyło mi ogromnie i miałam poczucie dobrze wykonanej pracy. Nie przeszłam obojętnie, nie czekałam na innych, podjęłam działania. Nie odczułam jednak satysfakcji, patrząc na to, co robią inni, co robią fundacje - wiedziałam, że mogłabym więcej z siebie dać. Nico bardzo wspierał mnie w tych działaniach, choć chyba trochę się martwił moją obsesją, która nie dawała mi spokoju. Wiosną 2017 roku wszystkie fundacje apelowały o domy dla kociaków, których wciąż przybywało. Wtedy zrodził się pomysł adopcji trzeciego kota. Kot musiał być koniecznie czarny, bo one nie mają wzięcia. Po tygodniach rozmów z Nico i zastanawiania się nad najlepszą opcją, ze względu na naszych rezydentów, zapadła decyzja o adopcji kociaka z domu tymczasowego. Choć serce rwało się do adopcji ze schroniska, w którym warunki są gorsze od tych panujących w domach tymczasowych, to jednak na pierwszy plan wysuwało się bezpieczeństwo Yoli i Alfonsa. Musieliśmy zminimalizować ryzyko przyniesienia do domu choroby. Przeglądałam strony fundacji jak szalona. Już teraz nawet nie pamiętam, jak trafiłam za Gosine drzwi, ale wiem, że serce mocniej mi zabiło. Prześledziłam posty na facebooku, a także teksty na blogu. Pokochałam to miejsce za jego wyjątkowość, za historie podopiecznych, tych aktualnie przebywających w kocim pokoju, jak i tych, którzy opuścili jego progi i zamieszkali w cudownych domach. Cieszyłam się z każdej adopcji i płakałam, gdy odeszły Szududusie. Każdy dzień zaczynałam i kończyłam, czytając wiadomości na ZMD (co też robię do dziś). Wiedziałam, że chcę być częścią tego przedsięwzięcia. Pamiętam, że w oko wpadła mi Księżniczka Kate, którą adoptował mój kolega z pracy (o czym dowiedziałam się, gdy zobaczyłam zdjęcie adopcyjne). Nie czułam straconej szansy ponieważ nie zdecydowałabym się na kota, który ze względu na urodę dom znajdzie szybko. I wtedy Za Moimi Drzwiami pojawiła się ONA, moja Marta (wtedy nosząca imię Czeko). Nie mogłam oderwać oczu od tej puchatej czarnej kulki. Ta i żadna inna. Przesłałam zdjęcie Nico i powiedziałam „To ona, ta jedna jedyna. Piszę do pani Małgosi”. Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Od razu umówiłam się na spotkanie. Tak bardzo mi zależało, żeby wypaść dobrze! Paplałam bez opamiętania, ciągle zastanawiając się, czy Gosia pozwoli mi zabrać Martę do domu. Naprawdę nie wiem, co bym zrobiła, gdyby mi odmówiła. Musiałabym ją ukraść, bo to była miłość od pierwszego wejrzenia, ha ha ha! Na szczęście Gosia zgodziła się powierzyć mi tę kocią istotkę. Pełna wątpliwości i wahań (taki charakter) umówiłam się na odebranie Marty. Teraz, kiedy znam Gosię i wiem, ile kosztuje ją każda adopcja, żałuję bardzo, że zadręczałam ją problemami Marty. Szczerze żałuję. Na swoje usprawiedliwienie napiszę, że naprawdę byłam innym człowiekiem, więcej we mnie było czarnowidztwa. Tych, którzy nie znają szczegółów, zapraszam do przeczytania tekstu z okazji roku z Martą: http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/2018/07/rocznica-marty.html.
             Jak doszło do pogłębienia naszej relacji i zbudowania przyjaźni? Na pewno przyczyniły się do tego moje comiesięczne raporty o życiu z Martą. Nieco ponad rok temu przyjechałam do Gosi przywieźć różne uzbierane rzeczy dla tymczasów i odebrać fanty na jeden z bazarków, który wspierałam. I wtedy Gosia powiedziała „Wiesz, ja chyba nie mogę oddać ci moich fantów, bo czuję, że sama powinnam zorganizować bazarek”, a ja odpowiedziałam „Wiesz, chciałam zaproponować prowadzenie bazarku na rzecz twoich podopiecznych”. Tak właśnie narodził się nasz bazarek.
             Odkąd poznałam Gosię, czułam że to przeznaczenie nas do siebie przywiodło, ale rozumiecie, że nie mogłam jej tego powiedzieć, bo pomyślałaby, że jestem wariatką. Moja dusza krzyczała do mnie, jak ważna to będzie dla mnie osoba, że dzięki niej moje życie się odmieni. Z perspektywy czasu myślę, że mogłam ją zwyczajnie zapytać, czy nie nadam się na coś za jej drzwiami, ale, jak pisałam, wtedy byłam innym człowiekiem. Dzięki Gosi znalazłam sposób na pomaganie zwierzętom, czego tak bardzo pragnęłam. Będę jej za to wdzięczna do końca życia, bo dała mi to, czego tak bardzo mi brakowało. 
W osobie Gosi zyskałam także przyjaciółkę, z którą mogę dzielić wiele ważnych aspektów mojego życia. Nasze rozmowy pozwalają mi poznać samą siebie i pomagają uporać się z demonami przeszłości. Ale to, moi drodzy, zupełnie inna historia.
         

        I tak oto koty zmieniły moje życie...

Ewa



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...