Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Korea. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Korea. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 maja 2015

Kraina 12 wodospadów, galaretka z żołędzi, chipmunk i reszta

Dziś ostatni dzień na koreańskiej ziemi. Właściwie to przedostatni, bo po tygodniowym pobycie w Japonii (na wyspie Kiusiu), przed odlotem do domu spędzimy jeszcze jeden dzień w Seulu. 

Wrażeń, emocji, zebranych obserwacji, nie mówiąc o zdjęciach, mam mnóstwo. Po raz kolejny przekonuję się, że zasada "oglądaj - nie oceniaj" jest jedyną stosowną, gdy się jest gościem w innym kraju. Oczywiście, trudno uniknąć porównań, trudno nie patrzeć przez pryzmat własnej kultury, norm społecznych i zdeterminowanego miejscem zamieszkania/wychowania poczucia estetyki, ale lepiej dać sobie czas, zanim się wyda opinię na temat tego, jak żyją inni ludzie. 

Ot, taki drobiazg! Napisałam niedawno, że Korea z okien pociągu wygląda nieciekawie, brzydko i ponuro, tymczasem gdy tylko oddaliliśmy się trochę bardziej od Seulu, widoki za oknem powalały wręcz swoją urodą. Korea to kraj górzysty i ostatnie, co można powiedzieć, to że brakuje tu pięknych krajobrazów. 

No to nie oceniam, a pokazuję jeden z naszych dni. Wtorek 12.05.2015. 


Wybraliśmy się w okolice miejscowości Pohang oglądać świątynię Bogyeongsa oraz zobaczyć słynną z urody krainę dwunastu wodospadów. 

Kiedy pociąg staje, otwierają się drzwi i wysuwa się pod nimi stopień. 
Nasza podróż w skrócie: spacerek 500 m do stacji metra Daegu Station, zwana przez nas Degustacją, trzy przystanki metrem do Dongdaegu Station, 200 m na stację kolejową. Godzina pięknym, nowym KTX, mknącym jak huragan


i już jesteśmy w Pohang, które, okazuje się, ma nowiuteńki, lśniący i wypasiony dworzec kolejowy.


Tam musimy się przesiąść na autobus, co nie jest wcale proste, ale w końcu dzięki (oczywiście!) MójCiOnemu, który wszystko załatwi, dogada się nawet bez angielskiego i z napisami w krzakach, a także przy pomocy miłego pana kierowcy, wsiadamy do pierwszego z dwóch,  


a ten porzuca nas w szczerym (niemalże) polu, na przystanku, gdzie mamy czekać na kolejny. Niestety okazuje się, że nr 510 niedawno odjechał, a na następny musielibyśmy czekać i czekać, więc pan kierowca pięćsetki, przed odjazdem zamawia nam taksówkę! Pierwszy raz w Korei mamy okazję, zmuszeni przez sytuację, spróbować tego środka lokomocji. 


Za ok. 12.000 wonów (ok. 36 zł) przejeżdżamy ostatnie naście km i dostajemy się w końcu do celu naszej wycieczki, czyli tak naprawdę do jej początku, bo od tego momentu teoretycznie zaczynamy zwiedzanie. Teoretycznie, bo przecież wszystko, co było do tej pory, też jest wycieczką i poznawaniem.


Nic dziwnego, że jesteśmy już nieźle głodni (bosze, jak głodni!) i wśród dziesiątek restauracji oferujących posiłek przy drodze na szlak wybieramy jedną z ostatnich. Znowu jest nietłoczno, wręcz pustawo.


Zwraca naszą uwagę fakt, że przed restauracjami wystawione są wielkie miski z jakąś szarą masą zanurzoną w płynie. Co to może być? Tofu? Nie!


Mówiący trochę po angielsku nasz pan kelner wyjaśnia, że jest to galaretka z żołędzi  - dotori muk (도토리묵). To zaskakujące, że żołędzie można wykorzystać do przygotowania takiego ciekawego dania!  



Koreańscy turyści wybierają tradycyjne stoły i siedzenie w kucki. My... brońbuk! Kompletnie nie jesteśmy przystosowani, aby jeść, siedząc po turecku. Ja na pewno nie!




Galaretkę z żołędzi podaje się zazwyczaj z sosem sojowym doprawionym czosnkiem i ziołami - wtedy jest bardzo smaczna. Pyszna! Tę pełną miskę dostaliśmy od pana, po prostu, na spróbowanie, w reakcji na nasze zainteresowanie tą potrawą. Miło.:)


Po chwili przychodzi nasze zamówienie.


Cóż my tu mamy... Tradycyjne przystawki (w tym oczywiście kimchi), które są podawane do każdego zamówienia automatycznie, zawsze można dostać dokładkę, a w rachunku nie znajdziemy za nie zapłaty. Ja dostałam zupę z makaronem i cukinią. Makaron jest genialny! Taki domowej roboty. Jest, myślę, z mąki pszennej z dodatkiem jakiegoś zielska. 


MCO je bibimbap - mieszankę warzyw na ryżu. Wraz z ostrym sosem - bardzo smaczne danie.
.

Widać, że nam smakowało, a głód zaspokoiło już do samego wieczora. To był kolejny ze smacznych posiłków w Korei. 


Na koniec pamiątkowe zdjęcie z panem Choi, który, jak nam opowiedział, pracuje w restauracji swoich rodziców i ma 45 lat. Jako pierwszy Koreańczyk zachował się ponoć stereotypowo, tak jak mówią przewodniki: zapytał MCO, ile ma lat. Czytaliśmy, że można spotkać się też z pytaniem, jaki się ma samochód oraz jaką pracę. To nam się nie zdarzyło. :) Mr. Choi był bardzo miły, a kiedy wracaliśmy, nawet zaproponował nam podwiezienie do Pohong. 


Kolejnym krokiem w drodze do celu, a zauważcie, że wciąż go nie osiągnęliśmy, jest zasięgnięcie języka w informacji turystycznej. Mamy mapę! Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie. :)


No i jest! Jest cel! Hura! Oglądamy świątynię Bogyeongsa - pełne spokoju, kolorowe (bo urodziny Buddy się zbliżają) miejsce.




Reszta jest już tylko niezbyt trudną górską wycieczką urokliwym szlakiem wiodącym przy krystalicznym strumieniu, śladem kolejnych wodospadów, wśród świeżo obudzonej, majowej przyrody. Nie będę tu epatować emocjonalnymi słowami zachwytu  - zdjęcia wystarczą. 





Wiele razy pojawiała się koło nas chipmunk (Tamias) - koreańska wiewiórka, a może bardziej chomiczek. Urocze stworzonko, bardzo często tu występujące. Szybkie i zwinne, przemykało koło nas jak... przecinak. :)) Patrząc na nie, tęskniłam do kotków. 








Szlak może i niezbyt trudny, ale to kolejny dzień, gdy ledwo powłócząc nogami (jeszcze dwa autobusy, pociąg, metro i spacer do domu), dotarliśmy do mieszkanka w Daegu i nawet nie przeszkadzał nam aktywny wciąż "stukacz". 


Na koniec zagadka: co ciekawego jest na ostatnim zdjęciu? :)

PODPIS


środa, 13 maja 2015

Spacerkiem (z zadyszką) po Busan

Ciekawostka. Warto wiedzieć, że w stolicy, czyli Seulu, żyje 25 milionów ludzi, co daje... połowę mieszkańców Korei Południowej! Busan jest drugim co wielkości miastem Korei i mieszka w nim już tylko ok. 4 milionów ludzi. Miasto to jest położone nad Cieśniną Koreańską, która łączy Morze Japońskie z Morzem Wschodniochińskim, wśród pięknych, zielonych wzgórz z mnóstwem atrakcji turystycznych. Mieliśmy na nie tylko 10 godzin i zdecydowaliśmy się na solidną dawkę wrażeń. 
Idąc śladami Świata od podszewki zaczęliśmy od Gamcheon Culture Village, czyli dzielnicy miasta zwanej koreańskim Santorini.



Dzielnica ta, zamieszkana głównie przez biedotę, takie slamsy, gdzie chronili się najubożsi, doczekała się uwagi władz kraju, które w 2009 roku postanowiły sprawić, że stanie się ona atrakcją turystyczną, a to da szansę mieszkańcom na lepsze życie. 

Zdjęcie ze zdjęcia. Dzielnica biedy.
Przed tą starą fotografią długo stałam zamyślona... 
Zainwestowano w renowację, odbudowano i przebudowano domy, część z nich zamieniono na atelier, by stworzyć tam świetne warunki dla artystów. Dano im wolną rękę, pozwolono, aby Gamcheon zmieniali; malowali, stawiali rzeźby, realizowali swoje artystyczne wizje. Udało się. Dziś pełno tam turystów, którzy tłumnie wędrują po wąskich uliczkach, fotografują się na tle niebieskich dachów, no i kupują pamiątki, piją kawę, jedzą obiadki - dzielnica kwitnie.





Mimo minimalnej powierzchni ludzie hodują dla siebie warzywa. 

Powieszone pranie jest zawsze malownicze. :)














Miło patrzeć, że ta artystyczna wioska żyje. To piękne miejsce, warte spaceru i zachwycania się widokami. 
Ponieważ naszym kolejnym celem w Busan było zobaczenie słynnego mostu Gwangandaegyo po zmroku, mieliśmy jeszcze trochę czasu. Palec na mapie padł na park krajobrazowy Amnam.


Wejście do parku, jak widać wyżej, obciążone jest wieloma zakazami. Nie można obozować, wprowadzać psów, palić, niszczyć roślinności itd. Największa kara 100.000 wonów = ok. 330 zł. 

Park jest przecudnie położony na klifie, tuż przy morzu. Wspinając się perfekcyjnie (jak to w Korei) przygotowaną ścieżką, można podziwiać stojące na redzie statki, bujną roślinność, niesamowite formacje skalne, no i posłuchać, jak śpiewają ptaki, a jest ich tam wiele. Relaks i spokój w obrębie miasta. Niesamowicie urokliwe miejsce, nie do zapomnienia (no i kolejny wyczyn sportowy, he he). 















Kiedy wychodzi się z parku można (i każdy to robi) wyczyścić sobie buty i spodnie sprężonym powietrzem. Super to działa! Moje buty zrobiły się jak nowe. :) Takie praktyczne miejsca widzimy zawsze przy parkach. 


Po parku czas na małą przekąskę. Gimbap zjedliśmy w malutkiej, niesamowicie zabałaganionej knajpce, bardzo miło obsłużeni przez gospodarza. Było pyszne, tak jak i zdecydowana większość tego, co jemy. Nie wiem, jak mogło nam nie smakować! 


Żeby dostać się do mostu Gwangandaegyo, który spektakularnie wygląda po zmroku, musieliśmy pokonać autobusami kawał miasta. Jechaliśmy tam ponad godzinę, ale to również była wspaniała przygoda, ponieważ trafił nam się niezwykły kierowca. Koreańscy kierowcy autobusów zazwyczaj są dość oszczędni w kontakcie z pasażerem. Nie jest ich zwyczajem kłanianie się i witanie (choć byliśmy też świadkami, że groźna mina nie idzie w parze z nieuprzejmością, wręcz przeciwnie). 
Jeżdżą tak szybko i energicznie, że trzeba się szybko łapać poręczy, po ruszeniu mocno trzymać, żeby nie zginąć marnie roztrzaskanym na szybie. Kierowcy koreańscy tną po drogach i nieważne, czy to ulica w mieście, czy też szosa poza nim, jakby brali udział w jakimś Monte Carlo! Pędzą zazwyczaj lewym pasem, wymijając wszystkich, na przystankach zatrzymują się na kilka sekund, należy się szybko orientować - gapy mogą się nie załapać, trzeba się przyzwyczaić do takiego stylu jazdy. :)

Tym razem, w Busan, jadąc do mostu, wsiedliśmy do autobusu, w którym pan kierowca był inny. Jechał wprawdzie tak samo (widocznie takie są zasady), za to po pierwsze przywitał nas szerokim uśmiechem i miłym "dzień dobry", potwierdził, że dobrze wybraliśmy, obiecał, że da znać, gdzie wysiąść. Mało tego! Każdego pasażera witał "dniemdobrym"! Na każdym przystanku dziękował za jazdę tym, którzy wysiadali. Czy coś Wam ten opis przypomina? Może ci, którzy czytali w ubiegłym roku  moją relację z podróży, rozpoznają, że tak właśnie zachowywał się każdy japoński kierowca! 
Tu, w Korei, to jednak był ewenement - jakże miły! Pan àla japoński kierowca miał jeszcze jedną zaletę: w jego autobusie rozlegały się dźwięki muzyki klasycznej! Jak wspaniale było jechać z nim przez Busan i z nosem przyklejonym do szyby, słuchając Chopina, chłonąć widoki miasta! Ech, nie zapomnę!




Most Gwangan - Diamentowy - jest mostem wiszącym łączącym Haeundae-gu z Suyeong-gu. To 7420 metrów! Jest to drugi najdłuższy most w kraju po nowo wybudowanym moście Incheon.
Budowa rozpoczęła się w 1994 roku, a zakończono ją w grudniu 2002 roku, z całkowitym kosztem 789,9 miliardów wonów. 
Na moście tym każdego dnia odbywa się po zmroku pokaz świateł, a raz w roku jest on areną do pokazów sztucznych ogni! Jak to musi wyglądać!

Zdjęcie z sieci.
Ponieważ od morza wiał zimny wiatr i przemarzliśmy do kości, oglądaliśmy Diamentowy most, siedząc wygodnie na pierwszym piętrze "Kawy paskudy" - to moja autorska nazwa :) - delektując się gorącą czekoladą. 


Człowiek (czytaj: fotograf amator) jest bezsilny wobec tak wielkiego obiektu i na zdjęciach most niestety nie wygląda tak zjawiskowo jak w rzeczywistości, ale zapewniam, że warto było zobaczyć go na żywo.




Po tak pięknie i czynnie spędzonym dniu pozostało nam jeszcze wrócić na stację kolejową Busan, zjeść tam kolację w dworcowym barze, złapać pociąg KTX do Daegu, tam podjechać trzy przystanki metrem, kupić u naszej ajummy pyszne pomarańcze (i dostać gratis - jak zawsze, tym razem w postaci melonka), i już około północy znaleźć się w łóżeczku na zasłużonym odpoczynku. :)

To był wspaniały dzień! Busan zrobiło na mnie wielkie wrażenie.

Pozdrawiamy nieustająco!


PODPIS
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...