Dziś ostatni dzień na koreańskiej ziemi. Właściwie to przedostatni, bo po tygodniowym pobycie w Japonii (na wyspie Kiusiu), przed odlotem do domu spędzimy jeszcze jeden dzień w Seulu.
Wrażeń, emocji, zebranych obserwacji, nie mówiąc o zdjęciach, mam mnóstwo. Po raz kolejny przekonuję się, że zasada "oglądaj - nie oceniaj" jest jedyną stosowną, gdy się jest gościem w innym kraju. Oczywiście, trudno uniknąć porównań, trudno nie patrzeć przez pryzmat własnej kultury, norm społecznych i zdeterminowanego miejscem zamieszkania/wychowania poczucia estetyki, ale lepiej dać sobie czas, zanim się wyda opinię na temat tego, jak żyją inni ludzie.
Ot, taki drobiazg! Napisałam niedawno, że Korea z okien pociągu wygląda nieciekawie, brzydko i ponuro, tymczasem gdy tylko oddaliliśmy się trochę bardziej od Seulu, widoki za oknem powalały wręcz swoją urodą. Korea to kraj górzysty i ostatnie, co można powiedzieć, to że brakuje tu pięknych krajobrazów.
No to nie oceniam, a pokazuję jeden z naszych dni. Wtorek 12.05.2015.
Wybraliśmy się w okolice miejscowości Pohang oglądać świątynię Bogyeongsa oraz zobaczyć słynną z urody krainę dwunastu wodospadów.
Kiedy pociąg staje, otwierają się drzwi i wysuwa się pod nimi stopień. |
Nasza podróż w skrócie: spacerek 500 m do stacji metra Daegu Station, zwana przez nas Degustacją, trzy przystanki metrem do Dongdaegu Station, 200 m na stację kolejową. Godzina pięknym, nowym KTX, mknącym jak huragan
i już jesteśmy w Pohang, które, okazuje się, ma nowiuteńki, lśniący i wypasiony dworzec kolejowy.
Tam musimy się przesiąść na autobus, co nie jest wcale proste, ale w końcu dzięki (oczywiście!) MójCiOnemu, który wszystko załatwi, dogada się nawet bez angielskiego i z napisami w krzakach, a także przy pomocy miłego pana kierowcy, wsiadamy do pierwszego z dwóch,
a ten porzuca nas w szczerym (niemalże) polu, na przystanku, gdzie mamy czekać na kolejny. Niestety okazuje się, że nr 510 niedawno odjechał, a na następny musielibyśmy czekać i czekać, więc pan kierowca pięćsetki, przed odjazdem zamawia nam taksówkę! Pierwszy raz w Korei mamy okazję, zmuszeni przez sytuację, spróbować tego środka lokomocji.
Za ok. 12.000 wonów (ok. 36 zł) przejeżdżamy ostatnie naście km i dostajemy się w końcu do celu naszej wycieczki, czyli tak naprawdę do jej początku, bo od tego momentu teoretycznie zaczynamy zwiedzanie. Teoretycznie, bo przecież wszystko, co było do tej pory, też jest wycieczką i poznawaniem.
Nic dziwnego, że jesteśmy już nieźle głodni (bosze, jak głodni!) i wśród dziesiątek restauracji oferujących posiłek przy drodze na szlak wybieramy jedną z ostatnich. Znowu jest nietłoczno, wręcz pustawo.
Zwraca naszą uwagę fakt, że przed restauracjami wystawione są wielkie miski z jakąś szarą masą zanurzoną w płynie. Co to może być? Tofu? Nie!
Mówiący trochę po angielsku nasz pan kelner wyjaśnia, że jest to galaretka z żołędzi - dotori muk (도토리묵). To zaskakujące, że żołędzie można wykorzystać do przygotowania takiego ciekawego dania!
Koreańscy turyści wybierają tradycyjne stoły i siedzenie w kucki. My... brońbuk! Kompletnie nie jesteśmy przystosowani, aby jeść, siedząc po turecku. Ja na pewno nie!
Galaretkę z żołędzi podaje się zazwyczaj z sosem sojowym doprawionym czosnkiem i ziołami - wtedy jest bardzo smaczna. Pyszna! Tę pełną miskę dostaliśmy od pana, po prostu, na spróbowanie, w reakcji na nasze zainteresowanie tą potrawą. Miło.:)
Po chwili przychodzi nasze zamówienie.
Cóż my tu mamy... Tradycyjne przystawki (w tym oczywiście kimchi), które są podawane do każdego zamówienia automatycznie, zawsze można dostać dokładkę, a w rachunku nie znajdziemy za nie zapłaty. Ja dostałam zupę z makaronem i cukinią. Makaron jest genialny! Taki domowej roboty. Jest, myślę, z mąki pszennej z dodatkiem jakiegoś zielska.
MCO je bibimbap - mieszankę warzyw na ryżu. Wraz z ostrym sosem - bardzo smaczne danie.
.
Widać, że nam smakowało, a głód zaspokoiło już do samego wieczora. To był kolejny ze smacznych posiłków w Korei.
Na koniec pamiątkowe zdjęcie z panem Choi, który, jak nam opowiedział, pracuje w restauracji swoich rodziców i ma 45 lat. Jako pierwszy Koreańczyk zachował się ponoć stereotypowo, tak jak mówią przewodniki: zapytał MCO, ile ma lat. Czytaliśmy, że można spotkać się też z pytaniem, jaki się ma samochód oraz jaką pracę. To nam się nie zdarzyło. :) Mr. Choi był bardzo miły, a kiedy wracaliśmy, nawet zaproponował nam podwiezienie do Pohong.
Kolejnym krokiem w drodze do celu, a zauważcie, że wciąż go nie osiągnęliśmy, jest zasięgnięcie języka w informacji turystycznej. Mamy mapę! Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie. :)
No i jest! Jest cel! Hura! Oglądamy świątynię Bogyeongsa - pełne spokoju, kolorowe (bo urodziny Buddy się zbliżają) miejsce.
Reszta jest już tylko niezbyt trudną górską wycieczką urokliwym szlakiem wiodącym przy krystalicznym strumieniu, śladem kolejnych wodospadów, wśród świeżo obudzonej, majowej przyrody. Nie będę tu epatować emocjonalnymi słowami zachwytu - zdjęcia wystarczą.
Wiele razy pojawiała się koło nas chipmunk (Tamias) - koreańska wiewiórka, a może bardziej chomiczek. Urocze stworzonko, bardzo często tu występujące. Szybkie i zwinne, przemykało koło nas jak... przecinak. :)) Patrząc na nie, tęskniłam do kotków.
Szlak może i niezbyt trudny, ale to kolejny dzień, gdy ledwo powłócząc nogami (jeszcze dwa autobusy, pociąg, metro i spacer do domu), dotarliśmy do mieszkanka w Daegu i nawet nie przeszkadzał nam aktywny wciąż "stukacz".
Na koniec zagadka: co ciekawego jest na ostatnim zdjęciu? :)
