Dziś ciąg dalszy z wczoraj - o złapanym czarnym kotku.
Prosto z działki pojechaliśmy do lekarza.
Tym razem innego niż zwykle, bo na "moja" pani wet pracuje popołudniami, a kotek był złapany przed południem i nie chciałam, żeby czekał w transporterze i się denerwował.
W samochodzie bał się straszliwie, ale był cicho.
W gabinecie dostał zastrzyk i zostawiłam go.
Za chwilę miałam telefon od wetki:
- Wie pani co? Pewnie to będzie niespodzianka, ale to nie jest kocurek, tylko kotka!
No tak, na oznaczaniu płci kotów moi Dobrzy Ludzie też by nie zarobili… :-)
Myślę, że ucieszyła mnie ta wiadomość, bo wprawdzie zrobiłam dokładne badania na temat sterylizacji kocurków, ale niepokój pozostał.
Koteczka zniosła zabieg dobrze. Mimo swojego młodego wieku była już najprawdopodobniej po pierwszej rujce. Niestety jest zupełnie inna niż jej mama Cruella, dla której szukam domu, bo wiem, że się oswoi, myślę, że nawet łatwiej niż Dziadek.
Córeczka (której nie chciałam nadawać imienia, żeby się nie przyzwyczajać, ale zaczęłam mówić do niej Córcia i teraz tak o niej myślę) jest totalnie dzika i płochliwa. Nie daje się dotknąć, nie mam jak podać jej leków (lekarka mówiła, że niby nie trzeba, ale jakoś wierzę, że antybiotyk zabezpiecza kotkę przed jakimiś komplikacjami i jeśli mogę, zawsze go podaję). Na całe szczęście zaczęła ładnie jeść, pić i załatwiać się do kuwetki. Oczywiście zanim zaczęła to robić, martwiłam się, czy tak się stanie i za każdym razem robiłam wielkie uff w duchu.
Siusiu – uff, zjadła troszkę – uff, kupka – wielkie uff!
Biedactwo spędziło pierwsze dni za piecem, ale jadła i piła. Jest śmiertelnie przestraszona i bardzo nieufna. I jak ją zgłaszać do adopcji? Kto weźmie takiego dzikiego kota? Musiałby być to ktoś bardzo lubiący wyzwania.
Z drugiej strony, jeśli ma wrócić na działki, to pewnie lepiej jej nie oswajać. Taka dzika ma większą szansę przetrwać. Codziennie karmią ją Dobrzy Ludzie, nie będzie miała bardzo źle. Tak sobie tłumaczę.
Córcia robiła postępy. Spędzała czas na piecu. Jeśli nie próbowałam jej dotknąć, nie uciekała.
Niestety, żeby nie było za łatwo i miło, nagle przestała jeść, zaczęła dziwnie oddychać
i spowodowała, że ze zmartwienia nie mogłam ani spać, ani pracować, ani zajmować się czymś innym. Przy okazji odkryłam, że odpręża mnie zaglądanie do Was, co tam dziś naskrobałyście. :-)
Całe szczęście moja wetka (inna niż ta, co robiła zabieg i nie kazała dawać antybiotyku), zgodziła się w trybie nagłym przyjechać. Pani Edyta ma podejście, ma wiedzę
i doświadczenie. Ufam jej i nie pójdę już gdzie indziej, tak sobie obiecałam.
Diagnoza jest taka, że zabieg i stres spowodował spadek odporności (czy nie o tym wspominała wczoraj Abigail?) i kotkę dopadł jakiś wirus (pewnie już w niej był podczas zabiegu), ma gorączkę i zaczerwienione gardło, które ją boli, więc nie może jeść. Odbiło się to też na jej głosie, bo nawet biedna syczeć na mnie nie może po staremu. Zrobiłyśmy z Edytą łapanie kota, żeby mu podać zastrzyki i bardzo szybko się udało. Teraz trzeba czekać, ale dobra wiadomość jest taka, że po dwóch godzinach troszkę zjadła!
Nie da się opisać, jaką odczułam ulgę! Córcia będzie musiała być u mnie jeszcze jakiś czas, aż wyzdrowieje. Miałam też informację, że może jest ktoś, kto może by ją chciał...
Boję się nawet mieć nadzieję. Z Córci jest niezła zołza, choć dotykam ją już delikatnie i wtedy tylko troszkę wyszczerza do mnie kły. Jestem pewna, że w duchu to cudowna, delikatna, urocza panienka.
A miałam się nie przywiązywać. Ech!
Cdn.
Tak, jak obiecałam, zrobię w czwartek krótkie podsumowanie wczorajszej dyskusji o kastrowaniu kocurków. Cudne jesteście dziewczyny, że Wam się chciało podzielić ze mną swoją wiedzą i doświadczeniem.
Dla Was w dowód wdzięczności MAJ: