Strony

sobota, 29 grudnia 2012

Dzisiaj


jeszcze przed


i już po

Czy to dobrze, że czas tak pędzi? 
Jutro wstanie nowy dzień, 
a ja jeszcze nie przeżyłam wczoraj, 
nie strawiłam dzisiaj, 
nie nadążam, 
tracę oddech od tego szalonego tempa. 


PODPIS

W lustrze

Rano w lustrze zobaczyłam poszarzałą twarz starej kobiety. To była moja twarz. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Trwa dzień, w którym zatrzymała się ziemia. Wczorajszy był koszmarem. Dziś pochowałam swojego Ojca.


Nadszedł ten moment, kiedy trzeba było odwrócić się plecami do świeżego grobu i zacząć iść do przodu. Jeden krok, drugi, trzeci. Jak ciężko idzie się z pękniętym sercem. 


PODPIS

piątek, 28 grudnia 2012

Dziękuję

Dziękuję Wam z głębi wzruszonego i wdzięcznego serca. Bardzo mi pomogliście. Bardzo, bardzo mi pomogliście. Dostałam dziesiątki maili. Lałam i leję nad nimi łzy, czując, że nie jestem sama. Tyle wspólnych doświadczeń! Pisaliście mi słowa współczucia, wsparcia, pamięci. Opowiadaliście swoje historie, jakże podobne. My, ludzie, wciąż tracimy swoich bliskich. Wciąż zabiera ich śmierć. Pada na mnie, na niego, na nią... Nikt nie ucieknie. Jej dotyk, jej przejście obok zawsze jest szokiem. Zawsze jest traumą, rozpaczą i pustką. To trudna i bolesna lekcja, którą musimy odrabiać. Cisną mi się do głowy same banały. Skrajne banały. Wybaczcie. Czuję wyraźnie, jak życie jest kruche. Po co żyć, skoro zostaje z człowieka taka zmalała nagle wypukłość na szpitalnym łóżku? Czuję namacalnie, jak nadzy i ubodzy jesteśmy, choć otaczamy się tysiącem rzeczy. Czuję, że liczy się tylko miłość. Czuję, że czas ucieka. Chcę tu, od razu, teraz, już, naprawiać, budować, rozwijać, dawać z siebie, brać, doceniać. Chcę zaszyć się w jakimś ciemnym kącie na zawsze. Nie każcie mi wychodzić. Życie jest piękne. Życie jest do dupy. Nic nie wróci życia mojemu Tacie. Banały, banały, banały.
Pociechę znajduję w pamięci Jego twarzy. Jego martwej twarzy. Tak bardzo bałam się ją zobaczyć. Mój Tato umarł tak, jak chciał. Mówił o tym. Chciał odejść nagle, szybko i bezboleśnie. We śnie. W półśnie. W ostatnim dniu życia był niezwykle pogodny, spokojny, dobrej myśli. Dowiedziałam się od lekarzy, że nie zgodził się na wykonanie badań krwi. To absolutnie do Niego niepodobne. Odpuścił sobie kontrolę wszystkiego wokół. Mówił: "A mam jakieś inne wyjście?". To też do Niego niepodobne.  Śmierć zostawiła Jego twarz wygładzoną i bardzo spokojną. Spłynął na Niego dobry sen.
To właściwa kolejność. Najpierw rodzice, potem dzieci. Niemal 77 lat, to dobry czas? Mój Tato przeżył całą swoją rodzinę. Jego najmłodszy brat, Wojtek, zginął w wypadku samochodowym w wieku 31 lat. To była niewyobrażalna tragedia. Wszyscy nieomal oszaleliśmy z rozpaczy. Wojtek był niesamowicie lubiany. Całe miasto przyszło na Jego pogrzeb. Nie widziałam takich tłumów na pogrzebie nigdy potem. Potem zmarł cicho i spokojnie, tak samo jak żył, mój dziadek Stefan. Miażdżyca. Za kilka lat kolejny szok. Na polowaniu został zastrzelony przez kolegę średni brat mojego Taty, Andrzej. Pocisk rozerwał mu tętnicę udową. Tragedia nie do opisania. Potem, w wieku 84 lat odeszła moja babcia Zosia, która przeżyła śmierć dwójki swoich synów i męża. Nie zazdroszczę Jej powolnego umierania po operacji. Teraz zatrzymała się ziemia dla mojego Taty. To właśnie pomyślałam, kiedy się dowiedziałam o Jego śmierci: to jest dzień, w którym zatrzymała się ziemia. Miałam na myśli siebie. Swoją ziemię. To były najgorsze święta w moim życiu. Od początku coś złego wisiało w powietrzu i ziało zatrutym odorem. Tak bardzo nie chciałam, aby przyszły...
Czuję, że błogosławiony etap niedowierzania, jakby "zamurowania", poczucia, że otacza mnie woda, która wszystko odrealnia, opuszcza mnie, a jego miejsce zajmuje niewyobrażalny żal, wyrzuty sumienia i poczucie straty. 

PODPIS

środa, 26 grudnia 2012

...

Dziś w nocy, 25 grudnia 2012, w pierwszy dzień świąt, około godziny 23, umarł mój Tato.
Miał 76 lat i 8 miesięcy. Na początku roku zdiagnozowano u niego raka płuc. Tato przeszedł (bardzo ciężko) operację, potem kilka chemii i na końcu sześć tygodni naświetleń. Niedawno doszedł do siebie. Przytył. Nabrał sił. Czuł się bardzo dobrze, tylko że zaczęło być mu czasem słabo, szybko się męczył i łapały go bóle w klatce piersiowej. Okazało się, że naświetlania zniszczyły mu naczynia krwionośne przy sercu i w ogóle serce. To częsty skutek uboczny. Przed świętami wylądował w szpitalu na koronarografii. Badanie ujawniło fatalny stan żył. Położono go na OIOM, nie mógł nawet wstawać do toalety. Operację wyznaczono na 28 grudnia 2012. W Wigilię, po kolejnych konsultacjach, został przeniesiony na normalny oddział kardiologiczny. Cieszyliśmy się. Miał dobry humor, był pogodny, czuł się dobrze. Wieczorem lekko bolała go głowa. Potem zmarł. Nagle.

Dlaczego to piszę? Bo w to nie wierzę. Może to co wiem, ale napisane, takie z liter, przecinków i kropek, sprawi, że stanie się to bardziej realne, że będę mogła uwierzyć. Jak uwierzyć, że nagle nie mam Taty?
Nie. Napisanie nie pomogło.

PODPIS

sobota, 22 grudnia 2012

Do zobaczenia po świętach!



Tym, którzy je obchodzą, życzę 
prawdziwie ciepłej atmosfery, radości i miłości, 
oraz  
aby święta spełniły ich oczekiwania. 
A tym, 
którzy mają po prostu kilka dni wolnego, 
miłego spędzenia czasu.

*********************************************************************************

Postanowiłam też już teraz, w kontekście zbliżającego się sylwestra, uczulić Was, abyście nie katowali zwierząt hałasem.  Nie możemy zmienić obyczaju, nie możemy wymagać od razu od świata, kraju, miasta, ulicy, męża, żony, dzieci, ale możemy zacząć od siebie i nie strzelać, nie hałasować na sylwestra.  Pomyślcie o tym, Kochani.
Będę przypominać jeszcze ten apel. 
 PODPIS

PS. Znowu z blogowego świata spłynęło na mnie ostatnio dużo miłego i dobrego. 
Będę się tym chwalić z radością i dumą po świętach. Do zobaczenia.

piątek, 21 grudnia 2012

Cipiptaszek w poszukiwaniu maleńkiego postumenciku III

Narrator: Cipiptaszek wciąż i wciąż wędruje po świecie w poszukiwaniu maleńkiego postumenciku, bowiem dobra wróżka Aniakropkaemkropka wywróżyła mu, że, aby zaistnieć w pełni, musi na nim stanąć. Niestety wciąż mu się nie udaje, wciąż trafia na fałszywych proroków i infantylnych towarzyszy podróży. Może dziś będzie inaczej? 


Cipiptaszek: Może dziś mi się uda. Idę więc na poszukiwania maleńkiego postumenciku. Chcę wiedzieć, jak to jest zaistnieć w pełni!


Cipiptaszek: Czuję, że kogoś znów dziś spotkam. Czuję to, kurna, wyraźnie!
Piesek: Już spotkałeś, Cipiptaszku... Już spotkałeś...


Cipiptaszek: Prorok jaki ze mnie czy co? Możesz iść ze mną, piesku. Tylko pamiętaj: nie całuj żab!
Piesek: No coś ty! Ja?! Never!


Złoty Ptaszek: Jaki ty jesteś piękny! Jaki niezwykły! Uroda twa powala mnie. Natchnąłeś mnie do miłości! Pocałuj!


Cipiptaszek: Pocałuj? Nie przesadzajmy, kurna, z tym całowaniem! Źle mi się kojarzy jakoś...


Złoty Ptaszek: To nie było do ciebie, Cipiptaszku. Nie do ciebie przecież!
Cipiptaszek: No i na szczęście, kurna! Ja szukam postumenciku! A ty kto?
Mały Gil: Ja nie wiem. Ja nie wiem! Co za kraj!


Złoty Ptaszek: Ja wiem: jesteś moją miłością! No, całuj!
Cipiptaszek: Nie radzę ci, brachu, to może być żaba, a jak żaba się pojawia, to koniec!
Mały Gil: Żaba? Złota? Bez nóg? Co za kraj!


Żaba: Oto przybywam. Ktoś mnie wzywał?


Mały Gil: Dwie żaby, co za kraj! Wszystko tu macie na głowie postawione!
Złoty Ptaszek: Ale ja cię kocham, całuj już, bo pęknę!
Cipiptaszek: Czy wy, chłopaki, nie umiecie o niczym innym?
Żaba: Bardzo dobry pomysł! Luuubię się całować! Cipiptaszku, no weź, nie bądź taki drętwy!


Złoty Ptaszek: Cmok, cmok, cmok! Zaczynam czuć, że żyję...
Mały Gil: Cmok, cmok. Co za ludzie! U nas by to nie przeszło.
Cipiptaszek: No nie, kurna, to jest nie do wytrzymania, kurna.
Żaba: Ja też chcę!! Buuu... Ja luuubię, ja też... Buuu...


Piesek: Nie płacz, głupia, popatrz na to, co masz koło siebie!
Żaba: Ale ze mnie głupia... żaba! No to zaczynamy!
Cipiptaszek: I co ja robię tu?
Złoty Ptaszek: Mmm...


Piesek: Cmok...
Żaba: Cmok...


Piesek: Cmok...
Żaba: Cmok...
Złoty Ptaszek: Cmok...
Mały Gil: Cmok...


Piesek: Cmok...
Żaba: Cmok...
Złoty Ptaszek: Cmok...
Mały Gil: Cmok...
Cipiptaszek:  Nic tu po mnie, kurna.


Cipiptaszek: O, ktoś idzie, i na dodatek to raczej nie jest żaba, skoro żaba jest tam, gdzie jest. Witaj, Tancereczko, czy wiesz może gdzie jest maleńki postumencik?
Tancereczka: Wiem.


Cipiptaszek: Naprawdę?! I nie muszę cię całować? Bo ja już tego, kurna, nie zniosę...
Tancereczka: Musisz tylko...


Tancereczka: ...popatrzeć!



Tancereczka: Widzisz? Patrzysz? Na pewno? Dokładnie?



Tancereczka: Chodź do mnie, Cipiptaszku! Zatańcz ze mną, nie bądź sztywniak!


Żaba: Ja zatańczę, ja! Wybierz mnie! Z niego to sztywniak jest!
Tancereczka: Cipiptaszku, ratunku!


Żaba: Ratunku? Ratunku?! Jak się odzywasz do starszych?!
Tancereczka: Aaaaa... bęc.


Piesek: No i co jej zrobiłeś, żabo!
Mały Gil: Co za kraj! U nas by to nie przeszło!
Żaba: Widocznie to upadła kobieta jest, skąd miałem wiedzieć!
Cipiptaszek: Nie rób mi tego, kobieto, znaczy Tancereczko! Jesteś moją jedyną nadzieją na maleńki postumencik!
Tancereczka: No dobra, to wstanę, ale musisz powiedzieć magiczne słowo...



Piesek: Magiczne słowo? Może "spacer"?
Mały Gil: U nas jest z tym porządek! Magiczne słowa zostały zakazane. Co za kraj!
Cipiptaszek: Ale jakie, kurna, słowo, jakie? Najpierw chcesz tańczyć, potem od razu mam ci powiedzieć słowo? Nie jesteś za cwana?
Tancereczka: Nie.



Cipiptaszek: Jednak się podniosłaś?
Tancereczka: Tak, powiedziałeś "tańczyć" i to mnie uzdrowiło! Tańczmy więc, Cipiptaszku, aż skończy się święt!



Cipiptaszek: Święt? A co to, kurna, jest?
Tancereczka: A bo ja wiem? Ty jesteś w końcu od myślenia, jesteśmy przecież po słowie!


Cipiptaszek: Jak ja się teraz wyrwę z tego związku, kurna?
Tancereczka: No co ci szkodzi, Cipiptaszku, zatańczyć?


Cipiptaszek: No dobrze, to tańczmy, aż skończy się święt. Ale ani chwili dłużej!
Tancereczka: Ok, ok, jasne, słowo upadłej kobiety!



Narrator: I tak oto, chwilowo, Cipiptaszek został uziemiony przez cwaną, upadłą kobietę (która jednak zdołała powstać) i musiał odłożyć swoje poszukiwania, aż skończy się święt. W maleńkiej jego główce wciąż jednak kołacze się myśl, że któregoś dnia odnajdzie swój maleńki postumencik i zaistnieje w pełni. CDN.

PODPIS

PS. Mały Gil przyjechał do mnie od Pantery, Złoty Ptaszek od Abigail, a Piesek od Kasi. Jeszcze wystąpią (coś tak czuję). Dziękuję  :))

czwartek, 20 grudnia 2012

Kocia radość i odpowiedzi część 3.

Witajcie, Mili Czytacze!

Dziś, przy okazji debiutu (oskarowego zapewne) filmu o radości kotów (z psem w roli głównej) z naszego powrotu do domu, odpowiadam na pytania Oliwki z  Młyna w Toskanii. Długo się, dziewczyno, naczekałaś. Przepraszam! :)
Wychodzi na to, że nie umiem napisać rach-ciach, zawsze muszę polać duuużoo wody! :(
Nie umiałam też powstrzymać się, żeby nie umieścić tu jeszcze kilku zdjęć z gór.
1.Co (lub kto) Cię skłoniło do pisania bloga?
To była dość nagła i nieprzemyślana decyzja. Chciałam mieć takie miejsce, gdzie będę mogła prowadzić kronikę dni, zbierać wspomnienia po wyjazdach, recenzje przeczytanych książek i filmów, a przede wszystkim, gdzie będę mogła umieszczać zdjęcia, bo to zaczęła być moja pasja, a zbieranie ich do albumu w komputerze przestało mi wystarczać. Blog przerósł moje wyobrażenia, wciągnął mnie i uzależnił. Przeżyłam dzięki niemu wiele wspaniałych chwil. Poznałam wielu cudownych ludzi. Zmieniłam się. To ciekawe i rozwijające doświadczenie.


2. Jak długo piszesz i ile razy czułaś że masz już dość?
Niedługo minie 11 miesięcy mojego pisania. Nie czułam jeszcze, że mam dość, raczej zaczęłam zastanawiać się, czy to doświadczenie do czegoś mnie doprowadzi. Smutkiem napełnia mnie myśl, że to może być koniec moich możliwości, że już więcej się nie rozwinę. Mam wprawdzie nowe pomysły i to dodaje mi chęci do kontynuowania tej pracy/zabawy, choć nie wiem, czy coś z nich wyjdzie.

3. Kim chciałaś być, kiedy byłaś mała?
Piosenkarką. Namiętnie śpiewałam do rączki od skakanki, często wzruszając się tekstami piosenek Ireny Santor, Sławy Przybylskiej, Haliny Kunickiej, Jerzego Połomskiego, Piotra Szczepanika... Niestety kompletnie nie mam słuchu i do dziś śpiewam raczej "na rybkę".



4. Co robisz, kiedy masz chandrę?
Działam konstruktywnie, czyli np. idę na masaż, do kina, rozmawiam z bliskimi osobami, lub destrukcyjnie: jem słodkie, głównie lody, które uwielbiam. Czy trudno zgadnąć, co robię częściej? Niestety nie, widać te lody po mnie. Dobrze widać!

5. Potrawa-horror z dzieciństwa.
Pasek tłuszczyku przy szynce - tego nie lubiłam i to musiało być odcięte. Mam z tym związane bardzo przykre wspomnienie. Któregoś razu zjadłam ze smakiem kanapki z szynką i pomidorem, a mój Tato wykrzyknął z satysfakcją: widzisz, nic nie czułaś, jednak lubisz szynkę z tłuszczykiem! Jak łatwo się domyślić, schował ten biały pasek tak, abym go nie widziała. Co wtedy poczułam? Dezorientację. Zdradę. Poniżenie. Co pomyślałam? Że nie mogę sobie ufać, że najwyraźniej sama nie wiem, co dla mnie dobre, że się nie znam nawet na tym, co lubię. Czego mnie to nauczyło? Że nie zasługuję na szacunek, że widocznie nie jestem warta, aby respektować mój gust, że najbliższa osoba może mnie oszukiwać, że nie mogę sobie ufać, że nie mogę sobie ufać, że nie mogę sobie ufać, że nie mogę sobie ufać...


6. Książka, jaką zawsze chciałaś przeczytać, ale nigdy nie miałaś czasu.
Hmm, kolejne pytanie z niełatwą odpowiedzią. Bardzo dużo czytałam aż do momentu, kiedy... zaczęłam prowadzić bloga, który zżera mi cały wolny czas. Zawsze chciałam przeczytać Biblię, choć nie wiem, czy można ją nazwać "książką". Nigdy nie dałam rady przebrnąć przez Stary Testament, mimo że mam tam kilka ulubionych ksiąg. Jest wiele takich książek, których nie dałam rady przeczytać, bo nudziły mnie lub były dla mnie za trudne. Przychodzi mi do głowy "Doktor Faustus" Manna.

7. Książka, jaką chciałabyś kiedyś napisać.
To pytanie, wbrew pozorom, jest dla mnie bardzo osobiste. Nie odpowiem na nie, ale jest taki temat...


8. Czego nie umiesz, a chciałabyś się nauczyć?
Jest całe mnóstwo takich rzeczy, najbardziej jednak przeszkadza mi w życiu, że jestem antytalentem do nauki języków obcych. Nie mam słuchu, jak już pisałam, i to chyba przez to. Chciałabym też nauczyć się precyzyjniej wyrażać swoje myśli.

9, 10, 11. I na koniec: twoje trzy życzenia do złotej rybki.
Tu z pomocą przyszedł mi Marek Aureliusz, o którego znanym powiedzeniu natychmiast pomyślałam.
Rybko, złota rybko…
1. Daj mi cierpliwość, bym pogodziła się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie.
2. Daj mi siłę, bym zmieniała to, co zmienić mogę.
3. I daj mi mądrość, bym odróżniła jedno od drugiego.
Takie malutkie, skromnie życzonka, przyznajcie sami :)


Dość tej spowiedzi! Teraz cierpliwych i życzliwych (bo nagranie jest beznadziejne, kręcone telefonem) zapraszam na film. Składa się on z trzech krótkich części. Pierwsza przedstawia radość Rufiego z naszego powrotu i dzieje się w garażu (dlatego jest tak ciemno), w drugiej, już w kuchni, pojawia się Książę, a w trzeciej występuje cała trójka uradowanych futrzaków.
Doprawdy jestem zdumiona, że kobieta w tym filmie ma taki dziecinny głos, nie poznaję siebie, ale wyprzeć się tego nie da...



Spokojnego, ciepłego w uczucia dnia! :)

PODPIS

PS. Zauważyłam, że zaczynam już poddawać się presji świąt i mimo wcześniejszych, rozsądnych planów dokładam sobie zadań do wykonania. Dobrze, że zdałam sobie z tego sprawę! Nie dam się! Nie dam! :))


środa, 19 grudnia 2012

La cucina Italiana

Dzień dobry!

Mam nadzieję, że nikt nie jest głodny, że wszyscy zjedliście już dzisiaj śniadanie, 
bo w przeciwnym razie czytanie tego postu może się skończyć wielkim... głodem. :) 
Dla mnie, jak już o tym kilkakrotnie pisałam, kuchnia włoska nie ma sobie równych. 
Nigdy mi się nie nudzi, zawsze podziwiam jej prostotę, a zarazem finezję. 
Kocham włoskie jedzenie, lubię je uwieczniać i dlatego podczas naszego pięciodniowego 
pobytu w Selvie val Gardenie, cały czas robiłam zdjęcia potrawom. 
Używałam aparatu z telefonu komórkowego, żeby nie robić za dużo obciachu 
i dlatego zdjęcia nie są najwyższego lotu.


Hotelowe śniadanko wyglądało tradycyjnie. 
Moje to zazwyczaj płatki z owocami i jogurtem oraz kawa.


MójCiOn wybiera coś konkretniejszego: jajecznicę, kanapkę, parówki.
Niesamowicie żółte są te włoskie jajka, za każdym razem się dziwię. :)


Mieliśmy wykupiony pobyt z wyżywieniem i już przy śniadaniu trzeba było się zdecydować, co zamówić na kolację. Do wyboru, z takiej karty jak powyżej, były dwa, trzy dania.


Wieczorem zaczynaliśmy od przystawek. 
Najbardziej smakowały mi suszone pomidorki koktajlowe z oleju i kulki mozzarelli, 
którą bardzo lubię.


Potem dostawaliśmy primo piatto
Ciężko się przyzwyczaić, że na pierwsze danie włosi jedzą to, co my na drugie: makarony, pierożki...


Po tych specjałach przychodził czas na danie główne: secondo piatto, na które były najróżniejsze różności. Na zdjęciu wyżej to, co wygląda mało ciekawie, druga potrawa po lewej, to polędwiczka wieprzowa w sosie grzybowym z polentą. To było dla mnie najsmaczniejsze. Kiedy jestem we Włoszech, zawsze obiecuję sobie, że będę robiła w domu częściej kaszkę kukurydzianą, która odpowiednio doprawiona jest przepyszna. Obiecuję sobie, a potem zapominam...


Na zakończenie obiadokolacji można było dostać deser, na który niezmiennie wybieraliśmy lody, ponieważ były naprawdę świetne. Mimo że wygląda to pewnie bardzo smacznie, to niestety kuchnia hotelowa pozostawiała sobie trochę do życzenia. Przede wszystkim kucharz miał tendencję do przesalania potraw, a to może zepsuć, jak wiadomo, najlepszy smak.


Najlepsze, wprost genialne, jedzenie było natomiast w tym schronisku na szczycie Dantrecepies. 
To mogło mnie zdziwić, bo to taka prosta stołówka, z samoobsługą i z gotowymi potrawami, które brało się na tacę w drodze do kasy, ale tak często bywa we Włoszech, że w takich miejscach jedzenie jest odjazdowe. Dania wymagające bieżącego przygotowania podawał i przyrządzał kucharz o wyglądzie prawdziwego Włocha. Rumiany, z kręconymi włosami, lekko przy kości, z uśmiechem tak szerokim, że samo przebywanie w jego otoczeniu było przyjemnością. Uprzejmy, patrzący w oczy, życzliwy. Nic o nim nie wiem, ale dobra energia aż od niego biła. 
Szkoda, że nie zrobiłam mu zdjęcia :) Zabrakło mi odwagi...


Tam właśnie jedliśmy najlepszą na świecie zupę gulaszową. 
Idealną. Nie mogłaby być smaczniejsza.


I czy te gnocchi, kluseczki z sosem z czterech serów, nie musiały smakować obłędnie w takim otoczeniu?
Z takimi widokami na ośnieżone szczyty? 


I czy wcinając taką deskę tyrolskich przysmaków, nie można było czuć się jak w niebie?


Albo pochłaniając świetne, przepyszne spaghetti aglio olio, nie dumać nad pięknem życia?


Ukoronowaniem tej niezwykłej przyjemności była dla mnie czekolada na gorąco, taki narciarski przywilej. Któregoś dnia pijąc ją, głośno sobie westchnęłam:
dla takiej chwili warto żyć.
I...


zamyśliłam się, bowiem uświadomiłam sobie szczerą, oczywistą, 
wręcz porażającą prawdę tych słów.


Naprawdę, bez wątpienia warto jest żyć dla takich chwil.
Wszystko, co było przedtem, jest nieważne, najbardziej bolesne chwile warto było znieść,
każde doświadczenie przeżyć, zostawić swój ślad za sobą, aby trwać w tej właśnie chwili.
Siedzieć ze zmęczonymi mięśniami w górskim schronisku, patrzeć na zachwycającą panoramę gór,
wcinać najlepsze na świecie tiramisu, pomilczeć z bliską osobą.
Czuć spokój. Być. Oddychać. Nie jest też ważne, ile trzeba będzie jeszcze znieść, przeżyć i doświadczyć. Warto żyć dla takich chwil, a jest ich... wiele.
Myślałam o nich i znajdowałam je przez kolejne dni, kiedy budziłam się i przeciągałam w czystej pościeli,
 kiedy ciepły prysznic mył moje ciało, kiedy brałam do ust pierwszy łyk kawy,
kiedy wschodziło bądź zachodziło słońce, 


kiedy spacerowaliśmy mroźną uliczką alpejskiego miasteczka i kiedy podczas podróży powrotnej czytałam całą drogę na głos książkę Isaaca Bashevisa Singera "Dziedzictwo". 
Dawno żadna aż tak mnie nie urzekła, ale recenzję zostawię tradycyjnie mężowi. 


Ale, ale! Miał być przecież post o jedzeniu! 
To na koniec fragment wystawy z uliczki ze zdjęcia powyżej.

Miłego i smacznego dnia! :)

PODPIS