Strony

niedziela, 29 lipca 2018

Kamyk - niech mówią obrazy...


... choć nie tylko. :)

Wprowadzenie w historię Kamyka TU (cz.1 ) i  TU (cz. 2) 

Szanowni Czytacze, a nawet Ponaglacze, spieszę (że niby słowo to jest nieadekwatne, hę?) z aktualnościami. :)

Otóż Kamyk ma się świetnie. Początkowo ograniczony przestrzennie do obszaru niewielkiej łazienki, żeby mu nasze kocie towarzystwo nie doskwierało, został przeze mnie oswobodzony już po dwóch dniach. Piszczał bowiem notorycznie, niczym na owym przydrożnym kamieniu, na którym się eksponował ponad tydzień temu - najprawdopodobniej wyłącznie w celach podstępnie osaczających mnie, uległą kotomaniaczkę. Ale tym razem zapewne nie piszczał z głodu i z zagubienia - podejrzewam, że zdecydowanie brakowało mu towarzystwa i przestrzeni. Wyszedłszy, natknął się oczywiście niemal natychmiast na któregoś rezydenta-sierściaka. Zresztą już tego dnia, gdy go przywiozłam, niektóre osobniki go zaobserwowały, obrzuciły sykami i prychami oraz czmychnęły czym prędzej, bo to przecież jakiś obcy przybył i strach! Tylko Lecha bezzwłocznie podjęła próbę zaprzyjaźnienia się z kotkiem, a nawet zawłaszczenia go sobie jako ewentualnego dzidziusia, próbując chwycić za kark w celach zapewne podróżnych w kierunku jej kosza-legowiska. W obawie o wystraszonego jeszcze wtedy koteczka udaremniłam jej plany, a nasze psicho już więcej nie powtarzało tego manewru. Może dlatego, że gdy Kamyk wylazł z odosobnienia, natychmiastowo podjął odważną eksplorację przestrzeni, w tym szalone biegi, skoki i inne badawcze przedsięwzięcia i w zasadzie był nieuchwytny. W tym dosłownie. :)


Od tamtej pory łazi po całym domu, przy czym umiejętnie schodzi z drogi co bardziej hardym rezydentom, jednocześnie nie ustając w próbach zadzierzgnięcia głębszych przyjaźni z tymi bardziej pokojowo nastawionymi, jak Śliwka czy Kita. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu zaprzyjaźnił się już z najbardziej tchórzliwym z naszych kotów, czyli z Bazylem. Kamyk ma najwyraźniej jakąś intuicyjną umiejętność wyjścia naprzeciw, zarazem z zachowaniem odpowiedniego dystansu; nie jest zbyt nachalny, ale i nie okazuje nadmiernego strachu.
Nauczył się już nie połykać suchego pokarmu, tylko grzecznie gryźć chrupeczki, ale i tak najbardziej domaga się pasztecików, smakosz jeden.
Od pierwszego dnia bezproblemowo korzysta z kociej toalety - początkowo swojej łazienkowej, prowizorycznej, poprzez pozostałe, odkryte po wyjściu z łazienkowego aresztu.
Wyleguje się już ostentacyjnie na kanapie w sralonie*, oraz na tamtejszych fotelach, a w nocy sypia w łóżku Igora (wiadomo, niedaleko pada jabłko od jabłoni, więc jestem pewna, że ile bym kotów nie sprowadziła do domu, to synuś każdego przygarnie do swojego łózia).

Próbowałam usilnie, naprawdę usilnie, obfotografować delikwenta, aby móc go Wam przedstawić -  w jak najlepszym świetle zresztą - także po to, by łatwiej było znaleźć mu docelowy dom i opiekunów, ale, uwierzcie mi, nie było to proste zadanie. To zwierzątko bije rekordy ruchliwości, a robienie mu zdjęć, gdy śpi, mija się z celem, bo nie chciałabym swojej relacji przesłodzić. ;)
Dziś się zawzięłam i uskuteczniłam sesję zdjęciową. Cóż z tego, skoro akurat słońca było niewiele i zdjęcia, zwłaszcza te w ruchu, wyszły bardzo mizernie. Ale co mi tam, pokażę je Wam. Może takie "zamglone" podziałają jeszcze bardziej na Waszą wyobraźnię i zauroczą jeszcze mocniej (ale jestem przebiegła!).

A zatem niech mówią obrazy






 Ty, Lecha, pomachaj jeszcze trochę 
tym wiatrakiem wystającym z Twojego zadowia. 

 Mina proszalna - najsmutniejszy kot świata.

 A tu jakże odmienny nastrój koteczka. :]

Ekhm, świństwem do góry...

 i do dołu. ;)

Podsypiający, bo nuda, dłużyzny...

Uroda i wdzięk!

Urok i słodycz!


I to by było na tyle. 
Dopowiem Wam jeszcze nieco skrótowo i na razie tajemniczo, że niewykluczone, iż Kamyczek ma już dom.

Miłej niedzieli!

JolkaM 

* Nie poprawiać! ;)

JM

wtorek, 24 lipca 2018

Wpis powrotny JolkiM, czytaj: Marnotrawnej, z gwoździem, czytaj: Kamykiem, cz. 2

Część pierwsza TU: KLIK.

Na czym to skończyłam? Aha, na konkursie. No więc głos dochodzi... Tak, tak, gdzieś ze środka,  jakby z głębi plastików za/nad kierownicą. Załamka! Musiał tam wleźć (czego do tej pory absolutnie nie chciałam dopuścić, choć żadne inne rozwiązanie mi się nie zgadzało) przez niewielkie otwory na kable za pedałami gazu i hamulca. 

To tędy się maluch przedostał w czeluście mojego autka.

I tutaj się znalazł, i to stąd się do mnie, dość oszczędnie zresztą, odzywał.
I to tutaj, w najczarniejszej dziurze, widziałam kłaczki sierści koteczka. :]

Małego słychać jeszcze kilka razy, więc mam już niestety pewność, że siedzi we "flakach" samochodu. Dokładniejszą lokalizację otrzymuję, gdy nagle dostrzegam jego sierść lekko wystającą ze szczeliny w kąciku pod kierownicą i desperuję, bo nie wyobrażam sobie, jak można go stamtąd wywabić. Gdyby to był "normalny", czyli np. mój osobisty, kot, to pewnie by wyszedł jak wszedł, ale ten jest dziki, wystraszony... Lecę po saszetkę do sklepiku przy lecznicy, żeby go zapachem skusić. Nic z tego. Odpalam silnik, pukam w te wszystkie plastiki - nic! Dzwonię do mojego mechanika i wypytuję, co robić, czy mu coś grozi, czy można go jakoś stamtąd wyjąć, a ten odpowiada, może nieco na odczepnego, niezbyt zachęcająco, że trzeba pół samochodu rozebrać. Nie wiem, co robić, spóźniam się do pracy coraz bardziej, zaraz trzynasta, a o tej godzinie zaczynają się zajęcia z dziećmi. I wtedy genialna myśl: telefon do serwisu Mercedesa, który mam w komórce jeszcze z czasu niedawnej wymiany szyby. Dzwonię, streszczam sprawę i dowiaduję się (hurra!), że można go wydobyć, ale trzeba rozkręcić plastiki; sama tego nie zrobię - zielona i bez narzędzi. Pytam, czy mogę tym samochodem jechać, czy nic nie grozi kotu. Odpowiedź brzmi: raczej nie - układ kierowniczy, te sprawy. Brr! Pytam więc, czy oni mogliby przyjechać na ul. Norwida w Słupsku, to jakieś dwa-trzy kilometry od serwisu. Pan obiecuje, że pośle tam chłopaków, jak się wyraził, i zapisuje mój numer telefonu. Czekam. Stoję, drepczę przy samochodzie, czekam. Nie trwa to długo, chyba niespełna kwadrans, ale mnie się oczywiście bardzo dłuży. Dzwoni telefon i słyszę, że będą za kilka minut. Umilam sobie czekanie domniemaniem, ile mnie to będzie kosztować. Przyjeżdżają - pan w białej koszuli i pan w kombinezonie z jakimś śrubokrętem i czołówką na głowie. Pan z narzędziem czołga się i gmera pod kierownicą, ale niewiele może zdziałać poza zdjęciem obudowy bezpośrednio pod kierownicą, bo coś tam nie pasuje, potrzebne mu jeszcze jakieś inne narzędzia. Pan w koszuli sugeruje dowiezienie kolejnych, a ja myślę gorączkowo: koszty rosną. Jednak po chwili obaj dochodzą do wniosku, że będzie lepiej, jeśli to ja pojadę do serwisu - w miejscu, w którym jest kociak, nic mu nie grozi podczas jazdy. Na wszelki wypadek nie włączam radia i nasłuchuję, gotowa w każdej chwili natychmiast stanąć, ale nic się nie dzieje. Zajeżdżam, parkuję gdzieś z boku, a pan w koszuli zaprasza mnie do stanowiska naprawczego, pan w koszuli zamyka bramę, żeby zwierzak nam nie nawiał - z wdzięcznością zauważam jego troskę i zapobiegliwość. Ale i myśl mi się tłucze po łbie, że koszty rosną. Pan w kombinezonie wraca skądś z różnymi przyrządami i przystępuje do działania. Rozbebesza panel z radiem, wydobywa je i naszym oczom wreszcie ukazują się giry kotka - cokolwiek pomieszane z wiązkami kabli. Głowy nie widać, ma ją najwyraźniej wsuniętą w przestrzeń ponad skrytką na radio. 

Tu się ulokował pomysłowy Kamyczek. 
A właściwie to tutaj było widać tylko jego łapki, 
głowa była "zatknięta" powyżej, w szczelinie ponad miejscem na radio.

Plątanina kabli.

A tak chwilowo wygląda wnętrze mojego samochodu, 
gdyż radio przy okazji ma trafić do naprawy z powodu usterki odtwarzacza
- nie spowodowanej akcją, lecz wcześniejszej. 
Przynajmniej się zmobilizowałam wreszcie 
do podjęcia jakichś kroków w tym celu. ;)

Próbujemy kotka wyciągać, ale on sam nam tego absolutnie nie ułatwia - zawziął się czy co? ;) Pan walczy dalej z panelem, a ja wabię malucha sosem z saszetki, ale ten zamiast oblizywać mi palce i wychodzić za nimi jak za przynętą, gryzie je zachłannie i coraz to się cofa. Boję się o nieco już poturbowane palce. Przyjazna pani zza szklanej ściany przynosi mi łyżeczkę, którą teraz podaję żarełko. Maluch znów wyściubia głowę, potem się chowa, znów próbuje. I wtedy stawiam wszystko na jedną kartę - pcham w dziurę z kotem własną kończynę, jednocześnie wysyłając kotu błagalne myśli, żeby mi jej nie odgryzł. Kot, kosmos, a może sama pani bozia mnie chyba wysłuchała, bo ten mały prztymucel nagle staje się miękki i uległy, daje się chwycić i wydobyć! Triumfalnie podnoszę malucha ułapionego już bezpiecznym uchwytem na karku i pokazuję wszem wobec, czyli także pozostałej części załogi serwisu BMG Goworowski za szklaną ścianą. Dziękuję panu w kombinezonie i pytam, ile mnie to kosztuje, a on, zgadnijcie, że nic! Zapytany o to samo pan w koszuli potwierdza, że nic nie płacę! Ogromna wdzięczność i radość. Dziękuję im, żegnam się, odjeżdżam - wciąż na pozytywnej adrenalinie. :)
Cudownie jest spotykać na swojej drodze dobrych ludzi.

Po drodze jeszcze do lecznicy, ale nadal jest tam kolejka, więc jadę najpierw do pracy, a lecznicę załatwiam już po niej. Kot zdrowy, na miejscu dostał tylko preparat na robale i porcję na dwa kolejne dni. Oczy czyściutkie, dupka też, na szczepienia za wcześnie. Waży 700 gramów.

Kamyczek.

***

Napisałam, że to dziesiąty kot w domu? Napisałam. Powinnam jednak dodać, że CHWILOWO dziesiąty. Ten kotek - i mówię to z przekonaniem także, a może przede wszystkim, do siebie - nie zostanie w naszym domu. Z różnych względów, także ekonomicznych. To dlatego tak pędzę z tym postem, tak naprawdę to dlatego ten mój powrót. Opisuję tutaj całą tę przygodę, bo SZUKAM DOMU dla tego malucha. Szukam natychmiast, zanim tak się z nim zwiążę jak z zeszłorocznym Kotonem, jak z Pimpkami - Ciemniakiem i Jaśniakiem) sprzed dwóch, czy może już trzech lat. Jak z Kitą sprzed bodajże czterech.
Sami widzicie, że trzeba działać szybko, także zanim mój świętej cierpliwości Pan Mąż, uznawany dotąd przeze mnie za bezpiecznik w tym względzie  (choć ten bezpiecznik nie zadziałał w przypadku Kotona, któren go ujął swoim urokiem i sprawił, że rok temu po sprowadzeniu dziewiątego kota nie zostałam spakowana razem z nim i wyprowadzona z domostwa), cierpliwość swą utraci...

Pomożecie?
Wiem, że tak! :)

I to by było na tyle w kwestii przygody.

Jeszcze tylko skorzystam z okazji i także tutaj  bardzo serdecznie podziękuję przesympatycznym, uczynnym panom z serwisu BMG Goworowski w Bolesławicach koło Słupska, Panu Adamowi (w kombinezonie) oraz Panu Andrzejowi (w koszuli). :) Wspaniali ludzie, z sercem, zrozumieniem, empatią.
Bardzo dziękuję, także w imieniu Kamyczka!


JolkaM

Wpis powrotny JolkiM, czytaj: Marnotrawnej, z gwoździem, czytaj: Kamykiem

Jeju, jak zacząć, jak powrócić...

Ekhm, dajmy na to, że dawno, dawno temu, za górami i lasami, złożyłam ślubowanie, iż przy dziesiątym kocie na koncie powrócę ze swej wewnętrznej emigracji. 
I tak oto już w drugim zdaniu zawarłam intrygującą zapewne informację, która zresztą jest tytułowym gwoździem programu. Ci, którzy być może mnie jeszcze pamiętają z gościnnych występów u Gosi, a którym licznik moich kotów zatrzymał się w okolicy piątki lub szóstki, mogą się zdziwić tym postępem geometrycznym. Ale przecież mnie trochę znają, także z tej zwierzęco rozbuchanej strony, z mojego nieumiarkowania w przygarnianiu itepe, no więc czemu się tu dziwić. Wcześniej czy później musiałam dobić do dychy.
A zatem oznajmiam koniec gry wstępnej i przystępuję do dychy, to jest - do rzeczy, choć bez porządku chronologicznego. Będzie bowiem od końca, od zeszłego czwartku, od rana.

Przed dziewiątą telefon od Igora, który zasuwa na "szóstkę" do autobusu, żeby dostać się do firmy, w której ma staż. Telefon dotyczy malutkiego kotka ("Mam, on ma z dwa tygodnie!")*  miauczącego przy domu na łączniku między wsią a "szóstką". Obiecuję mu, jadąc do pracy, sprawdzić co i jak. Jadę po dwóch godzinach, nieco wcześniej, żeby zerknąć, co tam się dzieje, ale nie zabieram nawet transportera, bo cichutko liczę na to, że już tam żadnego kota nie będzie. Ale jest. :] Siedzi na sporym głazie przed ogrodzeniem posesji.

 Tu siedział i wrzaskiwał Kamyk.

 Otoczenie: w jedną stronę

 i w drugą stronę.

Niemal przy samej szosie. 
Cud, że się nie wpakował pod koła jakiegoś samochodu, zanim go spacyfikowałam

Drze się wniebogłosy, lecz gdy podchodzę, czmycha w krzaczory. Robię kilka prób, ale  to na nic, bo cwaniak ucieka przez drucianą siatkę na posesję. Idę więc do domu, w którym pytam o tego kota i proszę panią o pomoc. Ona mówi, że kotek jest tam od wczorajszego wieczora; syn go namierzył i w nocy go próbowali łapać, bo się o niego bardzo martwił, ale nie udało im się.
Przez chwilę ganiamy się w pokrzywach z kociakiem, aż udaje mi się go capnąć. 

 Tu go złapałam.

A dokładnie tu.

Niestety broniąc się, dziabnął mnie w palec - dłoń spływa mi dość obficie krwią. Pani mówi, że ma dwa koty i psa, nie chce kolejnego zwierzaka. Przynosi mi kartonik, w którym zamykam malucha i zabezpieczam go jak mogę w skrzynce plastikowej, którą mam w samochodzie. Jadę na "kociej syrenie" do miasta, zawiadamiając pracę, że się spóźnię, bo chcę zajechać jeszcze do lecznicy, żeby go ktoś obejrzał. A więc koszty - nic to. Już w mieście widzę w lusterku, że zwierzak wydostał się z kartonika i urządza sobie krzykliwe biegi i skoki po tylnych partiach samochodu . Zaparkowałam pod lecznicą i żeby było bezpiecznie, lecę i proszę o kontener - chcę go tu zostawić do wieczora, żeby następnie go odebrać po oględzinach, i po mojej pracy. Wracam z kontenerkiem, widzę malucha pod siedzeniem kierowcy, ale po chwili stamtąd znika. Szukam wszędzie siedem razy! I nie ma go. :( Już zaczynam myśleć, że mi jakoś zwiał, co było niemożliwe, bo przecież bardzo uważałam na drzwi...

Pisać dalej czy starczy tych krwawych horrorów? ;)

No dobrze, słuchajcie, czas mnie goni, bo zaraz do pracy, dodam więc tylko, że wreszcie - zdesperowana -usłyszałam jego głos. Ale skąd dochodził!  
Hm, to może mały konkurs -  bez nagród zresztą? :) 

Reszta wieczorem!

Aha, zapomniałabym - starą gwardię komentujących lub tylko odwiedzających ZMD bardzo ciepło pozdrawiam. Nowym się przedstawiam: JolkaM, autorka kilku, może kilkunastu wpisów gościnnych u Gosi, przeważnie o tematyce kociej i psiej. 


* To informacja nieprawdziwa - kociątko ma około czterech tygodni.

JolkaM

piątek, 20 lipca 2018

Rocznica Marty

Bardzo dziękuję za każdy komentarz pod poprzednim, smutnym, postem.
To naprawdę niezwykłe, że jestem otoczona ludźmi, którzy są mi tak bardzo życzliwi.
Od początku mojej działalności na rzecz zwierząt spotykam się z ogromnym wsparciem koleżanek blogowych oraz całkiem obcych osób, z których część staje się z czasem koleżankami, a niektóre wręcz przyjaciółkami.
A jednak ostatnio brakowało mi osoby z którą mogłabym dzielić niepokoje i lęki związane z tymczaskami. Czułam się bardzo samotna z tymi rozterkami, a mam ich mnóstwo przy moim charakterze i dążeniu do robienia wszystkiego (związanego z DT) najlepiej. Brakowało mi osoby, która by je ze mną dzieliła i była na tyle zorientowana w aktualnej, dynamicznie zmieniającej się sytuacji, by rozumieć i czuć. Która, po prostu, by trochę żyła tym co ja...
Skąd o tym wiem, że mi jej bardzo brakowało? Nie wiedziałam, ale potem pojawiła się Ewa!
Ewa jest jedną z osób, które adoptowały ode mnie kotka (to słynna kotka Marta, o której niżej), a potem jakoś tak krok po kroku pokazała mi, że myśli tak jak ja, że mamy ten sam system wartości i tę samą potrzebę odpowiedniego zajmowania się potrzebującymi zwierzętami. Obie nie lubimy epatować nieszczęściami, ani szokować, za to chcemy zarażać miłością do tych wszystkich wspaniałych futerek. 
Ewa jest 20 lat młodsza, ma wiele chęci do działania i kiedyś, jeśli będzie chciała, z radością przekażę jej to swoje dziecko jakim jest Za Moimi Drzwiami, by mogło żyć dalej z korzyścią dla zwierząt. :)


Rok temu kotka Marta opuściła progi Za Moimi Drzwiami. 
Z tej okazji Ewa napisała:
"Dziś mija rok, odkąd Marta stała się członkiem naszej kocio-ludzkiej rodziny. 😊 Pamiętam, jakby to było wczoraj, 8 lipca 2017 roku o godzinie 11 przekroczyliśmy próg Za Moimi Drzwiami, by odebrać Martę, wtedy pannę piwnicznkę zwaną Czeko. 😊 Kilka dni wcześniej zawitałam w progach Gosi, by przedstawić siebie, opowiedzieć o nas i naszych kotach i prosić, by powierzyła nam tę małą, sześciotygodniową puchatą istotkę.
Do adopcji kolejnego kota przymierzałam się od wielu tygodni, ponieważ wszystkie fundacje błagały o adopcje, wiadomo sezon wakacyjny charakteryzuje się ogromnym zakoceniem i zastojem w adopcjach. Chciałam małego kotka, ponieważ przy dwóch dominujących kotach bałam się wprowadzić dorosłego osobnika. Wiedziałam, że musi to być kocię z DT, ponieważ zmniejsza to ryzyko przyprowadzenia chorego kota. Zależało mi na kocie uległym, ponieważ oba starszaki są wyjątkowo dominującymi jednostkami.
Przez wiele tygodni przeglądałam strony wszystkich znanych mi wrocławskich fundacji, nie mogąc podjąć decyzji. Ciągle się wahałam, choć serce mi się rwało do ratowania choć jednej kociej duszyczki. Od strony do strony natrafiłam na Za Moimi Drzwiami. Przeczytałam posty na FB, a także Gosinego bloga i zakochałam się w tym miejscu. 😊 Wiedziałam, że jeśli kot, to tylko stąd!
I wtedy zobaczyłam JĄ! 😊 Moją Martę. Małą, czarną, puchatą kuleczkę. Wiedziałam, że to mój kot, po prostu wiedziałam. 😊 TA i żadna inna! Pokazałam zdjęcie mężowi i decyzja zapadła, skontaktuję się z Gosią.
Od razu powiedziałam, że chciałabym adoptować to małe czarne cudo, ponieważ wiem, że czarne koty nie są popularne. Razem z Gosią uważałyśmy, że Marta jest taką małą gapcią i idealne dopasuje się do dwóch dominujących kotów. W kocim pokoju było wiele słodkich kociaków, ale kiedy wzięłam małą Martę na ręce, nie miałam wątpliwości, że jesteśmy sobie pisane. Ona tak na mnie spojrzała, z taką miłością, 😊 aż się Gosi łza w oku zakręciła.
Dzień później zadzwoniłam z informacją, że jestem zdecydowana przyjechać po koteczkę.





W sobotę punktualnie o 11 stawiliśmy się z transporterkiem po nasze nowe kocie dziecko. 😊Spakowaliśmy ją i pojechaliśmy. Już w taksówce Marta pokazała, że jest wszystkim tylko nie gapcią. Jak ona krzyczała, serce mi pękało! Po drodze zajechaliśmy do lekarza na ogólne oględziny i pierwsze słowa pani doktor brzmiały: „Ależ ona jest charakterna! Będziecie się z nią mieli!” 😊
Drugiego dnia Marta została wypuszczona na salony i zapoznała się z rezydentami. 15 minut zajęło jej obejście mieszkania i przysięgam, że ten kot powiedział sobie wtedy: „Aha, to wszystko od teraz jest moje!”. Od pierwszych minut ustawiała rezydentów, decydując, czy mogą się daną zabawką bawić i czy mogą spać akurat w tym miejscu. 😉 Nie było w niej żadnego strachu. Nie miała oporów, by pacnąć w nos dużo większego Fonsa tylko za to, że odważył się podejść i ją powąchać.





Pierwsze tygodnie z Martą nie były łatwe. Nasza starsza kotka ciągle na nią syczała, nie chciała przebywać z nią w jednym pomieszczeniu, co przy 34 m2 mieszkaniu nie jest łatwe. Marta miała problemy z brzuszkiem, które - jak się okazało - były wynikiem nietolerancji pokarmowych. Problemy z jelitami powodowały bolesne wzdęcia i wymagały leczenia. Trochę nam zajęło, zanim wszystko minęło, a Marta była całkowicie zdrowa. Choć było ciężko i stres z tym związany nie pozwolił mi cieszyć się właściwie z tej adopcji, to nie żałuję, że Marta do nas dołączyła. Nie zamieniłabym jej na żadnego innego kota. 😊 Choć kocham wszystkie nasze koty, to Marta jest dla mnie wyjątkowa, bo to właśnie mnie wybrała na opiekuna. Ale Marta jest dla mnie szczególna z jeszcze jednego powodu. 😊






Wielokrotnie zastanawiałam się, dlaczego właśnie ona, spośród tak wielu kociaków, które oglądałam na zdjęciach, skradła moje serce. 😊 Kilka miesięcy temu znalazłam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. To dzięki Marcie poznałam Gosię, która dała mi szansę na współtworzenie tego cudownego miejsca, jakim jest Za Moimi Drzwiami. Jeszcze przed adopcją Marty próbowałam podjąć wolontariat we wrocławskich fundacjach, ale nie było z ich strony zainteresowania. Okazało się, że nie jest tak łatwo stać się wolontariuszem. Czułam, że wpłacanie co miesiąc pieniędzy to za mało, że mogłabym robić coś więcej. I wtedy Gosia przyjęła mnie pod swoje skrzydła i znalazła miejsce dla moich umiejętności, za co będę jej dozgonnie wdzięczna. 😊 Prócz tego zyskałam PRZYJAŹŃ, którą niezwykle sobie cenię. Gosia jest niesamowitą osobą, ciepłą, pełną życiowej mądrości. Głęboko wierzę, że los postawił JĄ na mojej drodze nie bez powodu. Cenię JĄ i szanuję za wszystko, co robi dla bezdomnych zwierząt, za mądry sposób, w jaki im pomaga. I tak oto, drodzy czytacze ZMD, Gosia podarowała mi Martę, a Marta podarowała mi Gosię. 😊"

A mnie Marta podarowała Ewę. Same korzyści z adopcji! :)

PODPIS

PS. Następny post napisze JolkaM. Obiecała! Ma o czym, ma! ;)