Strony

środa, 9 stycznia 2013

Jak ratowaliśmy się nawzajem z Eugeniuszem

Od postanowienia do realizacji droga okazała się krótka. MójCiOn, który jest już stuprocentowym kociarzem, natychmiast zapałał do tego pomysłu entuzjazmem. Pojechaliśmy więc bez zwłoki.
Był 30 grudnia.
Już wcześniej miałam taki zamiar, aby jeszcze przed sylwestrem przygarnąć kolejnego biedaka.
Bałam się widoku tych wszystkich schroniskowych zwierząt, przeżywania, więc szłam pomiędzy pawilonami z sercem w gardle, nie patrząc na boki. Dotarliśmy do kociarni (też nie patrzyłam, ale MójCiOn mówi, że o mało serce mu nie pękło na widok kotów w klatkach).
Pracująca tam dziewczyna wysłuchawszy naszej prośby, szybko skierowała swoje kroki do pierwszego pomieszczenia z klatkami, wyjęła syczącego na nią niemrawo delikwenta i powiedziała: Może weźcie tego, bo jego braciszek był bardzo chory i już poszedł...
Do dziś nie wiem, dlaczego zrozumiałam, że braciszek znalazł dom. Chyba nie o takie "pójście" chodziło... Nie miało to już znaczenia, tak jak i nic innego. Szaraczek wylądował jakoś tak, nie wiadomo jak, za moją pazuchą i już pędziliśmy z nim do biura załatwiać papiery.


Najpierw należało go pokazać lekarzowi i tu nastąpiło coś niesamowitego, ponieważ pan doktor ledwo rzucił okiem na kotka, któremu spod klapy mojej kurtki widać było tylko główkę i wydał wyrok:
Nie bierzcie go, on jest już zimny.
Wciąż nie rozumiem do końca tego stwierdzenia; pomyślałam wtedy, że lekarz widzi coś więcej,
że ma doświadczenie, że pewnie mają epidemię, więc wie, co mówi. Może i tak było…
Faktem jest, że kotek i wtedy, i później był ciepły, co mu zostało na szczęście do dziś.


Oczywiście kwestia wzięcia nie podlegała dyskusji. Wiedzieliśmy, że będziemy go leczyć i zrobimy wszystko, co się da. Kotek dostał więc zastrzyk z antybiotykiem, podpisaliśmy, co trzeba i... natychmiast pojechaliśmy z nim do mojej wetki.  Diagnoza się potwierdziła: koci katar, ale nic strasznego nie widać, gorączki brak, jedno oczko lekko załzawione, nie odwodniony. Będzie dobrze!


Czy kogoś to zdziwi, jeśli powiem, że z koteczkiem pod pachą, wyposażona w leki i wskazówki,
z sercem zatroskanym tym, co będzie, poczułam się lepiej? Sporo lepiej.
Poprosiłam potem o pomoc przy nadaniu bidulkowi imienia moją niezawodną przyjaciółkę znad morza, która jest w tym niezrównana. Wystarczy spojrzeć na nr 43 w naszym spisie powszechnym zwierzaków. Po zastanowieniach i przymierzaniach JolkaM wybrała: kotek przybył do nas 30 grudnia, zostanie więc Eugeniuszem! To dzień imienin tego patrona. Super! Zagrało idealnie.
Toż to Genek całą gębą. JolkaM nie wiedziała wtedy, że tym imieniem przyniosła mu szczęście.

Geniuś na początku był bardzo przestraszony, ale nigdy nie agresywny. Śmiesznie posykiwał na mnie, kiedy go brałam na ręce, a zaraz potem uspokajał się i zaczynał mruczeć. Leki działały, tylko oczko wciąż łzawiło, ale Eugeniusz czuł się z każdym dniem lepiej.


Nawet nie próbowałam się nie zakochać. Jakże bym mogła nie stracić głowy dla takiego cuda! Spędzaliśmy dużo czasu razem i za sprawą łzawiących oczek byliśmy do siebie bardzo podobni.



Genek przełamywał się powoli, jednak skutecznie. Po kilku dniach już urządzał gonitwy po moim pokoju i... po mnie.


 Grzałam go na termoforze, aby szybciej wyzdrowiał. Lubił to.


Po kilkudniowej kwarantannie, kiedy nie chciał już zostawać sam w pokoju, wprowadziłam Eugeniusza na salony. Jak przebiegło zapoznanie z moją trójcą (a było bardzo ciekawie),
opowiem już następnym razem.


Teraz tylko dodam, aby nie trzymać Was w niepewności, że właśnie wczoraj wieczorem zawiozłam Genka do nowego domku. Superdomku z superludźmi. O, właśnie dostałam SMS, że już szaleje, mruczy, a nawet spał u swojej nowej pani na rękach... A to zdrajca! Ja za nim tak tęsknię, a on co?
Dobrze, dobrze…  Bardzo się cieszę.

cdn.

PODPIS