Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy... Podobnie jest z postem. W przypadku każdego jest taka sytuacja, że trzeba go zacząć. Tylko jak! No jak zacząć, jak nie wiem, jak zacząć! A Gocha ponagla, a Hana pyta, a Hersylia pyta jak echo Hany, nie mylić z TYM Echem. ;) Siadam więc i plotę słowa trzy-po-trzy, raz-dwa-trzy, Gosia-nie-patrzy, to-idę-spać! Ha! Poszłabym, ale musowo napisać, bo w sobotę zrywając białe porzeczki, uświadomiłam sobie przy pomocy przebłysku (bez wątpienia od jasności porzeczek powstałego) pewnego zapóźnionego impulsu nerwowego, że minął cały tydzień, odkąd nasze stopy tknęły zachodniopomorskiej ziemi po błyskawicznym pobycie na ziemi dolnośląskiej. A żeb to, że ona tak daleko położona!
Więc cały tydzień! Cały tydzień? Ale się ociągam... Zatem przystępuję do posta, któren dotyczyć będzie dnia drugiego pobytu pamiętnego, na któren to dzień niezobowiązująco zaplanowaliśmy sobie między innymi zwiedzanie Dzielnicy Wzajemnego Szacunku Czterech Wyznań. Czy jakoś tak. Nazwa szumna niemal jak informacja o tym, że można ją zwiedzić z pomocą przewodnika, który oprowadzi chętnych dzięki wspaniałomyślności Urzędu Miasta Wrocławia. Choć plany były niezobowiązujące, tośmy jednak na czas wstali i pojechali. A niepotrzebnie! Było iść tam bez przewodniczki. Ta, która nam się przytrafiła (nomen omen) z urzędu, nie zdołała nas porwać. Zdecydowanie zabrakło jej tak zwanego czegoś. I nie chodzi tu pewnie o motywację, tylko o dar, który nie każdemu jest dan.
Kierunek zwiedzania.
|
O, konik! |
Kościół św. Antoniego przy ulicy św. Antoniego.
Rower. Hm, czyżby św. Antoniego? :)
Synagoga Pod Białym Bocianem.
W synagodze wystawa "Babiniec", przez którą przemknęliśmy.
|
Ujęło mnie to epitafium. |
Kosa w twoich rękach... Ekhm!
|
Pani Gosia z przodu. Pani Gosia z tyłu. |
|
Komplet pań - z przodu.. :) |
Zbłąkani wędrowcy.
Symbole czterech religii.
Obrazek ze ściany przy synagodze. Lubię sowy.
Tylko dlaczego nie bocian?
Ale nie czepiajmy się sów ni bocianów, ani nawet przewodniczki z urzędu; połaziliśmy, posmażyliśmy się, powachlowaliśmy, popstrykaliśmy, aż odłączyliśmy się po angielsku i skończyliśmy na lodach i chłodzących napojach.
|
Zimne, mniam! :) |
Resztę niewątpliwie interesujących informacji o historii czterech kościołów czterech różnych wyznań umiejscowionych w niewielkiej od siebie odległości doczytaliśmy lub doczytamy w bardziej sprzyjających warunkach atmosferycznych. Zainteresowanym polecam stronę, którą sobie wynalazłam, żeby zgłębić temat i która na mój gust okazała się na początek w sam raz:
http://www.miasto-dialogu.wroc.pl/czym_jest.html.
Lody i zimne napitki błyskawicznie postawiły nas na nogi, więc ochoczo zawróciliśmy w stronę Rufika, którego młodszy Rufiowy miał za zadanie wysikanie (i to drugie też), w stronę kuwet, które czekały na sprzątanie (starsza kuwetowa to ja!), a zarazem w stronę Żwirka i Muchomorka, które to kociaki-szczęściaki poprzedniego dnia zaklepały sobie do usług dwoje fajnych, młodych ludzi, chwilowo niezmotoryzowanych, którym Gosia obiecała przetransportowanie Leśniaków do ich nowej siedziby.
|
Muchomorek na przedpolu. |
|
Ciekawski, co? |
W głębi zalega Żwirek.
Zbliżenie na zaleganie. :)
Kotki nie były jakoś specjalnie rozemocjonowane podróżą (upał, upał, upał), która zresztą nie trwała zbyt długo. Skróciliśmy ten punkt programu do niezbędnego minimum (patrz wyżej: słowo na "u") i czym prędzej udaliśmy się do następnego punktu programu, żeby nim właśnie przyćmić skutki poprzedniego (czytaj: osuszyć łzy rozstania). Następnym zaś punktem programu były odwiedziny u Mamy Gosi, gdzie zostaliśmy podjęci po królewsku, bo pysznym obiadem, deserem, kompotem, kawą i oczywiście... LODAMI! A żeby było do rymu, to jeszcze i gniazdem z osami. Te sprytne owady zbudowały je w takim miejscu, w którym trudno je było sfotografować bez narażenia się na ich potencjalnie ostry protest, toteż odmówiłyśmy sobie z Gosią ryzykownego pstrykania. Odważniejszy okazał się gospodarz mieszkania, któremu pięknie dziękuję za użyczenie zdjęcia zrobionego kilka dni temu, z narażeniem na gniew owadów zresztą. Mimo oburzenia os, panu E. udało się złapać budowlę w kadr. Dziękuję! :)
|
Piękne, misterne dzieło sztuki... użytkowej. |
Poznaliśmy też osobiście jedną z pierwszych działkowych kotek odratowanych przez Gosię – czarną Cruellę, obecnie zwaną Kicią, która znalazła swój ulubiony parapet, schronienie i czułą opiekę dwojga dobrych, kochających, troskliwych i przemiłych ludzi.
Tymczasem niepostrzeżenie zbliżył się wieczór (nie wiem, jak on to robił, ale tak się działo we Wrocku każdego dnia!) i trzeba było lecieć do Rufika oraz jego doniosłych spraw w parku (tu znów wykazał się młodszy Rufiowy). I chyba właśnie w drodze do domu wpadliśmy na genialny pomysł, żeby dzień drugi zakończyć z przytupem, czyli udając się na Ostrów Tumski, i zrealizować punkt programu, którego nie udało się odhaczyć w zeszłym roku – spacer po uroczych uliczkach w porze zapalania gazowych latarni przez uroczego, stylowo odzianego Pana Latarnika.
Ale zanim Pan Latarnik, bo jeszcze nie dość ciemno było, to pospacerowaliśmy po uliczkach, po lodach (to te słynne, na które nie dałam się już namówić po uczcie u Mamy Gosi), po moście, na którym poszukaliśmy zeszłorocznych kłódek, które wtedy zwróciły naszą uwagę:
|
Kto je jeszcze pamięta? :)
|
|
Tej rok temu nie widziałam... |
i jakichś świeżych:
O, jaka świeża! To przecież zdziś! Czyli wtedy zdziś - zdzisia zapożyczam.od JCO,
którego można już chyba tłumaczyć jako JapońskiegoCiOnego, co nie? ;)
Ta jakaś dziwna. Jak... czajnik? :)
Czy jest na sali Hana od Czajnika?
Porobiliśmy też okolicznościowe zdjęcia wspaniałym okolicznościom,
|
Tańczą panowie, tańczą panie na moście we Wrocławiu? |
znów natrafiliśmy na lody, których (jedynie przez sentyment!) nie mogliśmy pominąć (w tym ja!), bo już rok temu zostały odkryte jako smakowite,
|
Miniatura romantyczna o smaku różanym; w tle lekko zróżały nieboskłon. Poezja! |
posiedzieliśmy leniwie na ławce nad Odrą, po czym zawróciliśmy i zaciągnęliśmy wyraźnie już zmęczoną Gosię na szlak Pana Latarnika. A ten jakoś nie nadchodził, i nie nadchodził...
Z tego oczekiwania wynajdowaliśmy dziury w całym
oraz krzywe wieże na niebie. :)
Snuliśmy się, słuchając pana nastrojowo przygrywającego na gitarze jakieś hiszpańskie melodie, ażeśmy przysiedli przed katedrą upojeni tym miłym wieczorem i zmęczeniem.
I wtedy nadszedł On!
Wyrwaliśmy z Igorem, nie oglądając się na Gosię (jeszcze raz, oficjalnie, proszę o wybaczenie) ani na wyżej wspomniane upojne zmęczenie. Aparaty mieliśmy niby w gotowości,
ale z tego wszystkiego (i z zapadającego zmroku) niewiele mi ze zdjęć wyszło, bo Pan Latarnik szedł żwawym krokiem,
a biec mi za nim jakoś nie uchodziło w tem romantyzmie, więc że tak niby mimochodem i z niemal absolutną obojętnością i od niechcenia pstrykałam fotki, mając wszak nadzieję, że Igor długonogi i zwinny, uzbrojony w lepszy niż mój sprzęt Gosi, uratuje sytuację. I uff-uratował!
Tymczasem Pan Latarnik robił nam różne zmyłki, pojawiał się i znikał, a mając na jego punkcie bzika, nieco zapomniałam o Gosi, gdzieś jednak w podświadomości mając przecież nadzieję, że nas tu na pastwę nocy i noclegu na ławce nie pozostawi, i cierpliwie poczeka. Trwało to wszystko dobry kwadrans i gdyśmy wróciliśmy tam, skąd… wybiegliśmy, to jeszcze Gosię na kamiennej ławce, owszem, zastaliśmy.
I tu miało być zdjęcie, jednak z przyczyn technicznych (o których może kiedy indziej) musimy się obejść tym... znaczkiem pocztowym, który marnie, bo marnie, ale przecież cokolwiek zobrazuje miejsce,
w którym Gosię zastaliśmy - hm, to mało powiedziane.
My ją nakryliśmy! I to z niejakim Zenkiem. Tylko posłu… poczytajcie. Bo otóż na Gosię, gdyśmy się od niej oddalili porwani Panem Latarnikiem, spłynął był błogostan w postaci zenu (nie mylić ze snem, choć stany te mogą mieć pewne punkty styczne), i była nam tam Gosia przeżyła bardzo zenne (z niemiecka czytając, będzie to chyba cenne) chwile, pozbywszy się na moment dwojga zaabsorbowanych latarnikobiorców, a oddając się medytacji i absolutnie niezobowiązującej obserwacji czynników otaczających. A więc to jest ten słynny Zenek!
Tak więc skoro wilk był syty, a Gosia cała w skowronkach, nie wspominając o wieczorze, któren już całkowicie zapadł, postanowiliśmy wrócić do domu i najzwyczajniej w świecie zasnąć.
Obraz zapadniętego wieczoru.
Ale, ale, nie od dziś wiadomo, że przed snem zdrowo jest zadać sobie nieco kotów. Zadanie to (i ich, tych kotów) nie było zbyt skomplikowane. Wystarczyło wejść do psedskola. Jaki tu ruch! Aż się zdjęcie poruszyło. :)
Fago.
Figo.
A oto konstatacja na dziś (na jutro i na zawsze): nie ma to jak kot (najlepiej w liczbie mnogiej oczywiście) na dobranoc. Może z nim konkurować co najwyżej kot na dzień dobry. Szczególnie gdy kotem tym jest słynąca ze swej niedostępności Królowa Amisia wystająca przed drzwiami gościnnie użyczonej sypialni, a następnie ta sama Królowa dająca popis zapasów z Hokusem, po czym na deser i w swej arystokratycznej wspaniałomyślności łaskawie pozwalająca się zanieść pod drzwi własnej Łysej.
Zdjęcie zmanipulowane - z barku chronologicznie odpowiedniego
powyższe jest z dnia pierwszego. Ale fakty się zgadzajo. :)
I to by było na tyle wef drugiem dniu wef Wrocku Anno Domini 2014.
Koniec, kropka i bomba, kto doczytał, ten… Bromba!
Miłego dnia wszystkim Brombom!
PS. Autorem zdjęć Pana Latarnika i kilku innych (zgadnijcie których) jest Igor. Moim zdaniem się spisał. :)
PS 2. Przepraszam za z postem opóźnienie i dziękuję za pogłaski w dniu losu niełaski, czyli wczoraj. Dobre z Was ludzie. :)
Na wszelki wypadek i dla mniej (tutaj) bywałych: to pisałam ja, JolkaM.
****
Posta można posłuchać.